Dzień 1: Świnoujście – Łobez
Poranne wstawanie czas zacząć. Przed godziną 7 jestem już na nogach i rozpoczynam przygotowania do śniadania. Ma być niewielkie, żeby nie zamulić organizmu, ale na tyle pożywne, abym mógł wyjechać spokojnie ze Świnoujścia. Plan jest prosty: jeść i pić zanim zgłodnieję i będę spragniony. To podstawowa zasada uzupełniania kalorii na takich wyprawach.
Po posiłku pozostaje mi „tylko” ubrać się i spakować na trasę. Nie jest to wbrew pozorom takie proste jak się wydaje. Należy bowiem tak rozłożyć ciężar w obu sakwach, aby mniej więcej ważyły tyle samo kilogramów. Jest to ważne szczególnie wtedy, gdy mocniej wieje wiatr. Jeśli już w którejś z sakw ma być nieco więcej rzeczy, to na pewno nie w tej od strony drogi. Kwestia bezpieczeństwa – sami rozumiecie. Na dole pakuję ubrania i narzędzia naprawcze, na samej górze wodę i zabezpieczenie antykradzieżowe (U-LOCK). Batony wkładam do saszetki przytwierdzonej do ramy roweru. Wygodniej będzie mi podjadać podczas jazdy, nie zsiadając z siodełka.
Jestem gotów. Kilka minut po godzinie 8 odbieram rower z piwnicy i opuszczam moje miejsce noclegowe. Ulicami Komandorską i Bolesława Chrobrego docieram do przeprawy promowej. Nie czekam długo na „rejs”. Statek odpływa kilka minut po moim dotarciu do przystani. Na pokładzie nie ma tłumów, ale to pewnie przez to, że jest niedzielny, pochmurny, leniwy poranek. Na szczęście nie pada i to najważniejsza pogodowa informacja dnia.
Po przypłynięciu na wyspę Wolin dociera do mnie, że żarty się skończyły i mogę polegać jedynie na sobie i sile swoich mięśni nóg. Jak na złość, zaraz koło stacji kolejowej zatrzymuje mnie opuszczony szlaban. Cóż… muszę zatem poczekać jeszcze kilka minut zanim rozkręcę się na dobre z jazdą. W końcu zapory podnoszą się. Można jechać!
Wyjeżdżam ze Świnoujścia ulicą Norberta Barlickiego. Powód takiej decyzji jest dość prozaiczny: chcę ominąć ruchliwą drogę krajową nr 3. W ogóle podczas tej wyprawy będę starał się unikać bardzo zatłoczonych dróg na tyle, na ile to możliwe. Aż do Dargobądza będą mi towarzyszyć prawie same lasy.
Kontynuuję jazdę wzdłuż linii kolejowej, aby osiągnąć wspomnianą „krajówkę” w pobliżu Muzeum Podziemnego Miasta. Około 2 km dalej na rondzie dochodzi droga krajowa nr 93. Od tej pory przez kilkanaście kilometrów ( z krótkimi przerwami) będzie mi towarzyszył nieprzyjemny, intensywny, a przede wszystkim szybki ruch samochodowy. Jedynym plusem tego fragmentu trasy jest to, że nie ma na nim bardzo męczących podjazdów, które mogłyby być dodatkowym utrudnieniem.
Jedzie mi się w miarę szybko i przyjemnie. Mijam zjazd na Międzyzdroje, za którym wkraczam na obszar Wolińskiego Parku Narodowego. Tu czeka mnie niewielki podjazd przez las. Cieszę się, że mam do dyspozycji pas awaryjny, bo bez niego poruszanie się wśród pędzących aut i TIRów nie byłoby przyjemne. Pod jednym z parkowych parkingów robię sobie krótką przerwę i ruszam dalej.
Chwila oddechu od ruchliwej trasy czeka mnie w miejscowości Dargobądz. Nie mam innego wyjścia. Krajowa „3” na odcinku prowadzącym obwodnicą wsi jest objęta zakazem ruchu rowerów. Po kilku kilometrach docieram do Wolina. Ulicą Gryfitów podążam w stronę nieodległej już Biedronki, w której robię pierwsze zakupy podczas mojej wyprawy.
Wolin to także pierwsze miasto na trasie, które postanawiam pobieżnie zwiedzić, choć bardziej odpowiednim stwierdzeniem w tym zakresie byłoby zapewne „rzucić na nie okiem”. Przypinam rower do barierki w pobliżu Kolegiaty św. Mikołaja i wchodzę do środka.
Pierwsze informacje o świątyni w tym miejscu pochodzą z końca XIII w. W obecnym kształcie można ją oglądać od… końca XX w., kiedy to ukończono jej odbudowę po ogromnych zniszczeniach powstałych podczas II wojny światowej. Taka już historyczna kolej rzeczy na terenach, które przed 1939 r. należały do Niemiec. Wnętrze jest ładne, ale surowe. Mimo wszystko, jeśli będziecie w Wolinie, warto tu wstąpić.
Po opuszczeniu kościoła wracam ulicą Wojska Polskiego do ulicy Zamkowej i skręcam w prawo. Niebawem po prawej stronie zauważam interesujący obelisk. To tzw. kamień runiczny, umieszczony w tym miejscu w 2004 r. Został on poświęcony królowi duńskiemu Haraldowi Sinozębemu. Władca ten miał panować nad Wolinem, zakładając obóz Jomsborg, w którym stacjonowała drużyna Wikingów. Król miał tu zakończyć swój żywot w 987 r. Ciekawostką jest fakt, że to właśnie niemu zawdzięczamy nazwę technologii bluetooth. Tak samo jak Harald Sinozęby walczył o zjednoczenie (połączenie) wojsk Danii, Norwegii i południowej Szwecji, tak i bluetooth służy do łączenia urządzeń elektronicznych przy pomocy podczerwieni (no, może jednak troszkę inna zasada działania, ale idea ta sama :)). Dzisiejszy symbol technologii (ᛒ), dobrze Wam z pewnością znany, zawiera w sobie litery alfabetu runicznego odpowiadające literom H i B (muzeumwolin.pl).
Po zaczerpnięciu garści wiedzy z ustawionej przy kamieniu tablicy informacyjnej ruszam w dalszą drogą. Osoby zatrzymujące się tu na dłużej mogą dodatkowo zwiedzić miejscowe Muzeum Regionalne, a przede wszystkim Centrum Słowian i Wikingów, w którym oprócz zwiedzania, corocznie w pierwszy weekend sierpnia odbywa się znany i lubiany Festiwal Słowian i Wikingów.
Zanim opuszczę miasto, robię chwilowy postój tuż przed mostem na rzece Dziwna, oddzielającej wyspę Wolin od stałego lądu. Stalowe chmury przeglądające się w szarej wodnej toni sprawiają mroczne wrażenie. Nie pada, choć trochę wieje i jest chłodno (jak na maj). Nie mam jednak absolutnie powodu, aby narzekać.
Kilkaset metrów za mostem ponownie wjeżdżam na drogę krajową nr 3, aby po kolejnych trzech kilometrach opuścić ją na dobre. Od teraz będę poruszał się na wschód dużo spokojniejszą drogą wojewódzką nr 108.
Korzystając z niewielkiego ruchu, zatrzymuję się na krótki odpoczynek. Mam dobry czas, więc mogę pozwolić sobie na zejście z roweru i zajadanie się batonem wśród pól i lasów.
Jadę dalej. Nade mną krążą bociany. Jeden z nich zatrzymał się tuż przy drodze i obserwuje mnie z zaciekawieniem. Nie ucieka do czasu, gdy chcę mu zrobić zdjęcie. Jakby chciał mi powiedzieć: „Hola hola kolego! Jeśli inni chcą mnie zobaczyć, niech się trochę wysilą i tu dotrą sami”. Pierwszy dzień wyprawy, a już mi się cholernie podoba! Tak właśnie wyobrażałem sobie podróż przez nasz kraj. To jest dokładnie to, za co kocham Polskę i przemieszczanie się rowerem po jej mniej zatłoczonych drogach. Chwilo trwaj!
Po fragmencie trasy prowadzącym przez las docieram do miejscowości Wysoka Kamieńska. Pamiętam, jak jeszcze wczoraj podziwiałem tę drogę z okien pociągu, a dziś mknę nią prosto przed siebie. Kolejne kilometry mijają na pedałowaniu wśród pól, których monotonię przerywają jedynie niewielkie, senne miejscowości, w których życie toczy się swoim niespiesznym rytmem.
Większy ruch zauważam dopiero w niewielkim miasteczku, Golczewie. Jego główną atrakcją jest ceglana wieża, będąca pozostałością po zamku biskupów kamieńskich, który niegdyś się tu znajdował. To właśnie z nim, a właściwie z jednym z jego lokatorów związana jest legenda o żabie, będącej obecnie symbolem miasta, a której pomnik znajduje się w centrum Golczewa (zdjęcie obok). Cóż… niewątpliwie jest to ciekawy przerywnik na mojej trasie. A sama wieża? Co prawda w środku nie byłem, ale myślę, że spokojnie można obejrzeć ją tylko z zewnątrz.
Za Golczewem wjeżdżam do lasu. Przez nieco ponad 2 km poruszam się jednocześnie drogami wojewódzkim nr 106 i 108. Swoją podróż w kierunku Płotów kontynuuję jednak tylko drugą z nich. Od miejscowości Truskolas towarzyszą mi już pola. Gdy przemierzałem tę trasę w 2019 r. nie było jeszcze obwodnicy miasta, będącej obecnie częścią drogi ekspresowej nr 6. Ma ona docelowo połączyć Szczecin z Trójmiastem. Do Płotów wjeżdżało się wówczas niepostrzeżenie jak do zwykłej, kolejnej miejscowości na trasie.
Czy coś warto tu zobaczyć? Z pewnością tak! W mieście znajdują się… aż dwa zamki: Nowy i… Stary :). Niestety oba można oglądać jedynie z zewnątrz (no chyba że zamierzacie skorzystać z usług miejscowej biblioteki, która znajduje się w Starym Zamku, widocznym na poniższym zdjęciu). Płoty to zatem idealne miejsce na krótką przerwę w podróży i uzupełnienie zapasów wody i kalorii w organizmie.
Nie będę owijał w bawełnę – jestem już trochę, a nawet więcej niż trochę zmęczony. Mam już w nogach ok. 80 km, a do celu pozostało jeszcze 40, czyli jakieś 2-3 godziny jazdy. Nie ma tragedii – teoretycznie. A jak będzie w praktyce? – zobaczymy ;).
W Płotach „zmieniam numerację” drogi wojewódzkiej, którą będę się poruszał. Od teraz towarzyszyć mi będzie ta z numerem 152. Przekraczam most na Redze i opuszczam miasto. Spokojnym, jednostajnym tempem docieram do kolejnej większej miejscowości na mojej dzisiejszej trasie – Reska. Tuż przed nim szosa prowadzi wśród pięknego szpaleru drzew. To charakterystyczny element krajobrazu tej części Polski (a także Pomorza, Warmii i Mazur). Łezka kręci mi się w oku, gdy pomyślę sobie, że takie piękne nasadzenia coraz częściej są wycinane w naszym kraju z uwagi na zagrożenie bezpieczeństwa drogowego. Uważam, że drzewa nie zabijają i należy je zostawić w spokoju. Poza tym to przecież kawał historii i część historyczno-kulturowego dziedzictwa tych ziem.
W mieście zatrzymuję się tylko na chwilę, aby zrobić zdjęcie rynku ze znajdującym się przy nim ratuszem. Opodal niego wzniesiona została najważniejsza świątynia Reska i jego główny zabytek – Sanktuarium Matki Bożej Niepokalanej, do którego jednak nie wchodzę. Decyduję się jechać prosto w stronę Łobza. W moich myślach jest już tylko odpoczynek i… obiad, którego jeszcze nie miałem okazji zjeść.
Do Starogardu szosa prowadzi mnie w przeważającej części przez las. Tutaj zmieniam kierunek jazdy i… po raz kolejny numerację drogi wojewódzkiej. Tym razem będzie to DW nr 148. Nią dotrę już do samego Łobza. W ogóle muszę przyznać, że dzisiejsza trasa przebiega po szosach bardzo dobrej i dobrej jakości. Nie spotkałem na niej dziur ani dużych nierówności. To ważne, bo początek wyprawy po drogach kiepskiej jakości mógłby mnie nieco zniechęcić, a na pewno spowodowałby, że byłbym jeszcze bardziej zmęczony niż jestem.
Odcinek ze Starogardu do Łobza to w dużej mierze jazda wśród szpalerów drzew, czego przedsmak doświadczyłem tuż przed Reskiem. Nie są to co prawda najpiękniejsze tego rodzaju atrakcje jakie widziałem w życiu, ale jedzie się przez nie bardzo przyjemnie. Tym bardziej, że zaczynam czuć spadające na moje ciało pojedyncze krople deszczu. Jak się później okazało, był to mały deszcz z dużej chmury i dotarłem suchy do miejsca noclegowego.
W miejscowości Poradz po lewej stronie zauważam zabytkowy ceglany wiatrak. W tle za nim… jego nowy odpowiednik. Połączenie starego z nowoczesnością, znak postępu. Szkoda tylko, że ten „bardziej wiekowy” wygląda na nieco zaniedbany.
Wjazd do Łobza prowadzi lekkim zjazdem. Tego mi było trzeba! Kluczę wśród uliczek, zmierzając w stronę jedynej atrakcji miasta, którą zamierzam zobaczyć, a mianowicie – kamienia Puchsteina. Znajduje się on tuż przy cmentarzu na ulicy Wojska Polskiego. Upamiętnia on znanego niemieckiego archeologa, prof. Otto Puchsteina, który urodził się i umarł w Łobzie. To właśnie wg jego wytycznych zrekonstruowano słynny Ołtarz Pergamoński (Wielki Ołtarz Zeusa), znajdujący się w berlińskim Muzeum Pergamońskim.
Opodal cmentarza można zobaczyć tzw. Wzgórze Rolanda, zwane często Kopcem. Znajduje się na nim lapidarium pamięci mieszkańców Łobza, którzy zginęli/zmarli podczas I i II wojny światowej oraz wysiedleń prowadzonych tuż po wojnie. Historia tych ziem to trudny temat, ale cieszy to, że w Łobzie i wielu innych miastach liczy się szacunek dla zmarłych i opieka nad miejscami poświęconymi ich pamięci, niezależnie od tego, jakiej narodowości i wyznania by oni nie byli.
Umieram z głodu. Po zobaczeniu kamienia Puchsteina kieruję się zatem na obiad, a konkretnie na… miejscowego kebaba. Zjadłbym konia z kopytami, więc nie mam zamiaru mieć umiaru :). Mimo szczerych chęci nie dojadam go do końca. Jest przeogromny. Część zostawiam sobie na wieczorny posiłek w moim dzisiejszym lokum, do którego czas już się zbierać.
No dobrze, napisałem, że dzisiejsza trasa wiedzie ze Świnoujścia do Łobza, a tak naprawdę kończy się w niewielkiej miejscowości Kołdrąb, tuż pod miastem. Ale czy gdybym napisał, że jadę do Kołdrąbu, wiedzielibyście, o czym piszę? Umówmy się, że poza samymi mieszkańcami wsi i jej okolic, raczej nikt nie wie, gdzie ona leży. Zmierzam zatem do swojego miejsca zakwaterowania, a jest nim obiekt noclegowy „Przylesie”, prowadzony przez Państwa Magdalan.
Po niewielkim podjeździe melduję się na miejscu. Przyjmuje mnie sympatyczna Pani Anna Magdalan. Chowam rower do zamkniętego pomieszczenia i udaję się na zasłużony odpoczynek. Niepokoi mnie jedynie nie do końca właściwe czucie w jednej z rąk. Musiałem niewłaściwie trzymać kierownicę. Cóż… mam nadzieję, że do jutra to minie i będę mógł w pełni sprawny ruszyć dalej. Czuję nogi, ale trudno spodziewać się czegoś innego po 120 km jazdy. A jutro na trasie Łobez – Trzcianka będzie ich niewiele mniej… Ale… nie ma to tamto – pełen optymizmu zasypiam przed godziną 23.
Km: 120,4