W drodze do Świnoujścia
Nadszedł długo wyczekiwany dzień. To właśnie dzisiaj, w sobotni poranek, wyruszam na wyprawę, o której marzyłem od dzieciństwa. Zamierzam przejechać na rowerze ze Świnoujścia do Wołosatego w Bieszczadach.
Pobudka przed godziną 7, niespieszne śniadanie, krótki relaks, sprawdzenie czy wszystko spakowane i… można ruszać! W formie rozgrzewki postanawiam dotrzeć na dworzec kolejowy w Krakowie… na rowerze. Zajmie mi to około godziny spokojnym tempem, ale dodatkowo daję sobie kilkadziesiąt minut zapasu. W końcu nigdy nie wiadomo, co może stać się po drodze, a przezorny zawsze ubezpieczony.
Tak naprawdę nie byłem do końca pewien, czy nie będę musiał korzystać z dobrodziejstwa w postaci transportu kolejowego, gdyż jeszcze 15 minut przed wyjazdem padał deszcz. Na szczęście jednak opady ustały i mogłem cieszyć się jazdą na moim dwukołowym rumaku. Nikt nie chciałby przecież zmoknąć zanim wyprawa rozpocznie się na dobre. Jeszcze będzie czas na to, aby jechać w deszczu ;).
Zakładam obuwie i… przez kilka sekund mam stan przedzawałowy. Z jednego z butów… wylatuje osa. Odbija się od mojej dłoni, lecz na szczęście nie wbija w nią swojego żądła. Nawet nie wiem czy jestem uczulony na jej jad, a już z pewnością nie chciałbym się o tym dowiedzieć w takich okolicznościach. „Ładnie się zaczyna…” – myślę sobie. Wszystko jest jednak w porządku. Mogę opuścić Zabierzów i skierować się w stronę Krakowa.
Moja rozgrzewkowa trasa wiedzie wzdłuż przełomu Rudawy pod Skałą Kmity, a następnie przez Szczyglice. W Krakowie jadę ulicami: Balicką, Armii Krajowej, Reymonta, a następnie wkraczam do ścisłego centrum miasta. Na dworcu kolejowym melduję się około godziny 9:45. Do odjazdu pociągu pozostało mi około pół godziny.
Na peronie zbiera się coraz więcej osób, także z rowerami. Zastanawiam się, czy aby na pewno mój pojazd zmieści się w specjalnym przedziale przystosowanym do ich przewozu. Moje obawy są jednak nieuzasadnione, choć gdybym pojawił się na dworcu tuż przez odjazdem pociągu, mogło być różnie. Zajmuję miejsce obok innych rowerowych podróżników. Z ich rozmów wynika, że część wybiera się na trasę ze Świnoujścia na Hel, a część ze Świnoujścia wzdłuż Odry i Nysy Łużyckiej na południe. Skąd tylu rowerzystów? Odpowiedź jest prosta: właśnie rozpoczyna się długi majowy weekend :-).
Podróż z Krakowa do Świnoujścia tradycyjnie się dłuży i zajmuje około 10 godzin. Pociąg jedzie dość niestandardowo, bo przez Koniecpol, Częstochowę, Opole, Wrocław, Zieloną Górę, Kostrzyn nad Odrą, Szczecin i do Świnoujścia. Po drodze naprzemiennie świeci słońce i pada deszcz. Na szczęście, gdy docieram do stacji końcowej, po opadach nie ma już śladu i mogę spokojnie ruszać na trasę.
Do przejechania nie mam dziś zbyt wiele kilometrów. Traktuję to bardziej jako rozgrzewkę niż właściwą część wyprawy. Aby ją jednak w ogóle rozpocząć, muszę dostać się na drugą stronę miasta, położoną na wyspie Uznam. Spod dworca kolejowego najprościej w tym celu skorzystać z promów Bielik, które kursują między nią, a Wolinem (w ciągu dnia co ok. 20 min). Co ciekawe, piesi i rowerzyści ustawiają się w dwóch różnych kolejkach do wejścia na pokład.
Przeprawa promowa trwa zaledwie kilka minut, choć dla mieszkańców Świnoujścia, którzy pracują i mieszkają po dwóch różnych stronach miasta, zapewne nie jest to „chwilka”. Szczególnie wtedy, jeśli na „Bielika” oczekują w samochodowych kolejkach. Na szczęście w 2022 r. planowane jest otwarcie tunelu pod Świną, który raz na zawsze (oby) ułatwi życie mieszkańcom i turystom odwiedzającym miasto. Trzeba jednak przyznać, że tym, którzy przyjeżdżają do Świnoujścia pociągiem, w dalszym ciągu najłatwiej i najszybciej będzie się dostać na drugą wyspę promem.
No i stało się. Dotarłem na Uznam. Sprawdzam sprzęt i ruszam w stronę niemieckiej granicy, gdyż nie ma na co czekać! Do zachodu słońca pozostało niewiele czasu, a nie chcę jechać po ciemku zbyt długo, choć oczywiście mój rower jest wyposażony w lampki. Podążam ulicami Armii Krajowej, Konstytucji 3 Maja oraz Wojska Polskiego.
Po około 20 minutach jazdy spod przystani promowej docieram do granicy. Nie spędzam na niej zbyt wiele czasu. Wykonuję pamiątkowe fotografie i dociera do mnie, że jestem w najdalej na północny zachód wysuniętym punkcie Polski, do którego można dotrzeć drogą publiczną. Za 10 dni, jeśli mi się uda, będę z kolei w najdalej na południowy wschód wysuniętym miejscu naszego kraju. Od tego momentu z każdym kilometrem będę przybliżał się do celu. Sęk w tym, że trochę tych kilometrów jeszcze do pokonania zostało :).
Wizyta w Świnoujściu nie mogłaby zostać uznana za odbytą, gdybym nie zobaczył morza. Z nadmorskiej alejki schodzę zatem dwukrotnie po betonowych płytach na plażę, aby przywitać, a zarazem pożegnać się z Bałtykiem. To chyba moja najkrótsza wizyta nad morzem w całym moim życiu, no ale cóż… Nie przyjechałem tutaj na wakacje z wylegiwaniem się na plaży, tylko mam do wykonania konkretne „zadanie”.
Jest po godzinie 21, czas więc skierować się w stronę mojego obiektu noclegowego – Domu Pracy Twórczej Akademii Morskiej w Szczecinie. Odstawiam rower na przechowanie do piwnicy i przez chwilę odpoczywam w pokoju.
Nie jadłem dzisiaj jeszcze obiadu, a na jutro muszę mieć siłę, aby pedałować przez ponad 100 km. Nie mogę sobie zatem odmówić… pizzy we włoskiej restauracji Rucola, położonej tuż przy promenadzie. Cienkie ciasto, dobre składniki, polecam :). Do tego na popicie złocisty trunek i można uznać, że jestem przygotowany do jutrzejszego startu z pełną parą. Jeśli zdanie „jesteś dziś tym, co zjadłeś wczoraj” jest prawdziwe, nie mam się czym martwić.
Po powrocie do mojego lokum szybko zasypiam. Muszę być w końcu świeży i wypoczęty przed początkiem rowerowego „maratonu” – etapu Świnoujście – Łobez.
Km: 11,3