Dni 11-14: Bartne – Cisna
Dzień 11
Budzę się około godziny 5. W nocy miałem chyba kryzys, 🙂 bo nie mogłem zasnąć i co chwilę się budziłem. Na szczęście rano wszystko wróciło do normy i można wyjść. Robię to po godzinie 6.30, a więc nawet wcześnie. No ale cóż. Dzisiaj kolejny długi dzień, więc nie ma się co obijać, tylko ruszać do boju.
Przy wyjściu ze schroniska spotykam już turystę – okazuje się, że też idzie w kierunku Magury Wątkowskiej i też do Wołosatego i też z Ustronia. To znowu dodaje mi sił i wiary, że jednak można to przejść. Jest z okolic Sanoka, ale po rozmowie okazuje się, że nie dość, że studiuje na AGH, to jeszcze na tym samym wydziale, tylko że Geofizykę. Idziemy razem przez Magurski Park Narodowy (pod Magurą Wątkowską widzę chyba oddalającego się rysia). Niestety za Świerzową zaczyna mnie boleć lewe udo. Jeśli do jutra nie przejdzie, to krucho to widzę… : ( Szczęście w nieszczęściu ból nie pogłębia się, tylko jest ciągle taki sam, więc liczę na to, że to tylko lekkie naciągnięcie. Idziemy w kierunku Kątów, w międzyczasie spotykając turystów, którzy chcą przejść z Bartnego do Iwonicza (mają kondychę!), także gubiąc szlak, bo kolega się zawiesił, a ja w sumie też nie zwracałem na niego uwagi, bo szedłem za nim. Zdarza się :-). Decydujemy się iść na azymut przez chaszcze i dochodzimy do drogi do Kątów, z której już bez problemu dochodzimy do szlaku. Idąc przez pola nad Kątami widzimy jeszcze jaszczurkę zwinkę.
W Kątach robimy zakupy, ale nie ma tu żadnego baru, więc nie ma gdzie zjeść obiadu. Spotykamy znowu naszych znajomych z Bielska i żegnamy się, bo chcąc dojść do Iwonicza, muszą się sprężać. Tutaj my również się rozdzielamy, bo kolega chce dojść na Polanę nad Chyrową, a ja do samej Chyrowej. Na dodatek widzę nadciągające chmury i chcę uciec przed frontem atmosferycznym. Trasa może nie jest taka zła (poza podejściem w upale z cieknącym potem, szczypiącym w oczy), ale zaczyna grzmieć na horyzoncie. Przez pewien czas (jak to ja) idę bardzo szybko mimo bólu uda, otarć palca i ciężaru plecaka! No jakaś masakra! Na dodatek nadrabiam ok. 500 m, bo za bardzo się rozpędziłem :/. Nie mam już prawie siły, ale wiem, że czeka na mnie nagroda w postaci noclegu w schronisku; zatem idę.
Dochodzę do Chyrowej i akurat zaczyna padać 🙂 A… burzy jeszcze nie ma. Dochodzę do schroniska i tam dostaję nocleg z łazienką w cenie pokoju bez łazienki i barszczyk z uszkami. Wszystko za 35 zł. Warunki są NAJLEPSZE z całego Głównego Szlaku Beskidzkiego. Mam nadzieję, że jutro udo przestanie już boleć. Ale jest plus – po dzisiejszym dniu jestem psychicznie silniejszy.
Dzień 12
Z „hoteliku” w Chyrowej wychodzę ok. 6:30 i od razu zaczynam podejście na wschód, w kierunku pustelni św. Jana z Dukli. Na szczęście pogoda sprzyja, bo nie pada, ale jest zarazem przyjemnie chłodno. Sprzyja też szczęście, bo gwałtowne burze ominęły tym razem tę część Polski. Udo na razie nie boli, ale „odzywa się” za Pustelnią. Tam też zaczynają się moje problemy z plecakiem. Jest co prawda lekki, ale poluzowały się pasy. Na szczęście tylko poluzowały, a nie zerwały, więc po chwili kombinowania już mogę iść dalej z czystą przyjemnością. Jest to ważne tym bardziej, że Cergowa do łagodnych gór nie należy.
Oznakowanie na odcinku GSB prowadzącym przez Beskid Niski nie jest co prawda idealne, ale to co zrobiono na podejściu na Cergową to jakieś nieporozumienie. Na szczyt dochodzę, kierując się kierunkami świata i znajomością topografii terenu. Bez tego byłoby ciężko. Oznakowanie w pewnym miejscu nakazuje skręcić w prawo, a po jakimś czasie… po prostu znika. PTTK w Krośnie powinien coś z tym zrobić. To skandal, że główny szlak przebiegający przez polskie góry ginie wśród lokalnych ścieżek, których jest tu co niemiara.
Po krótkim odpoczynku na zarośniętym szczycie schodzę do Iwonicza, podziwiając wspaniałe i strome, północne zbocza Cergowej. Po drodze robię zakupy w Lubatowej. W Iwoniczu po dłuższej przerwie znowu czuję powiew cywilizacji, chwilę odpoczywam i wio! do Rymanowa. Odcinek szlaku między uzdrowiskami nie zachęca do jego przejścia, gdyż jest mało ciekawy. Poza pozostałościami wydobycia ropy naftowej nic tam nie ma. W Rymanowie czas na krótki odpoczynek i obiad, a potem już prosto do Wołtuszowej, a następnie Wisłoczka. Na zejściu dodatkową atrakcją jest błoto, w którym moje buty urządzają sobie kąpiel.
Po dojściu do bazy namiotowej, prowadzonej przez SKPB w Rzeszowie, spotykam znajomego z AGH, z którym szedłem poprzedniego dnia. Rozpakowuję się i przy ognisku jem kolację. Atmosfera na bazie super. Polecam osobom chcącym odpocząć od cywilizacji – miejsce do tego jest wprost idealne. 🙂
Dzień 13
Rano wstajemy po 5. Jest baaaardzo zimno – czuć już niewątpliwie jesień. Jest bez ani jednej chmurki, więc dzień zapowiada się znowu pogodny. W ciągu dnia grzeje, ale nie jest aż tak tragicznie.
Początek trasy, mimo tego że asfaltowy, to jest dosyć przyjemny, gdyż idziemy przez totalną dzicz – jedno z moich ulubionych miejsc w polskich górach – przełom Wisłoka koło Rudawki Rymanowskiej i Puław. Za Puławami robimy krótki odpoczynek. Po chwili dochodzi do nas kolejny turysta idący GSB – z Łomży. Idziemy przez Pasmo Bukowicy żwawym tempem aż do Tokarni. Tam się rozdzielamy, bo we dwójkę chcą dojść do Duszatyna, a ja tylko do schroniska w Komańczy, więc nigdzie mi się nie spieszy, a jest dopiero południe. W pięknej Dolinie Przybyszowa robię sobie obiad, a potem idę dalej w stronę Kamienia. Mimo tego, że idę sam, to idę dość żwawo, ale zazwyczaj tak to jest. Po prostu dziwnie mi się idzie zbyt szybkim albo zbyt wolnym tempem, tym bardziej, gdy mi się nie spieszy. Poza tym staram się oszczędzać nogi i ich nie przeciążać, bo do końca wyprawy pozostało coraz mniej km i w razie czego (odpukać) żal po nieudanej do końca przygodzie byłby większy niż wycofanie się po kilku dniach.
Po przerwie na Kamieniu idę w skwarze przez pola na Wahalowski Wierch, a następnie kluczę przez nie na południowy wschód. W końcu znajduję szlak przez las do Komańczy. Znowu topografia na mapie pomogła mi w ustaleniu przebiegu szlaku. 🙂 W schronisku spotykam znajomych z porannego odcinka szlaku. Życzymy sobie powodzenia – oni idą dalej, w stronę Duszatyna. Zamawiam żurek i powoli instaluję się w pokoju zbiorowym. W sumie jest nas w nim trójka. Po kolacji kładę się spać. Jutro ostatni, ponadtrzydziestokilometrowy etap i wreszcie w Bieszczadach! Co prawda trochę łydka pobolewa, ale jutro przejdzie. 😉 Taką mam nadzieję…
Dzień 14
Wstaję rano około 5.30. Po szybkim śniadaniu wychodzę z pokoju jeszcze wtedy, gdy wszyscy śpią, godzinę po pobudce. Najpierw idę do sklepu po zakupy (zaopatrzenie iście bieszczadzkie, aczkolwiek muszę przyznać, że chleb jest z gatunku „niebo w gębie”), a potem od razu w góry w kierunku Duszatyna.
Stamtąd udaję się w kierunku Jeziorek Duszatyńskich. Tempo mam średnie, ale nie ukrywam, że chcę zdążyć z podejściem na Chryszczatą przez największym upałem, bo dziś znowu od rana bez chmurki, a poza tym na popołudnie zapowiadają burze. Łydka już na szczęście nie boli, więc jestem zadowolony. Nad górnym jeziorkiem robię sobie krótką przerwę i jem maślankę z chlebem – cud miód. 🙂 Naprawdę jeszcze raz muszę się tym rozkoszować – dawno nie jadłem tak pysznego chleba. Zaczynam podejście na Chryszczatą, ale mimo upału nie czuję tego aż tak bardzo. Może dlatego, że drzewa chronią przed znaczną częścią promieni słonecznych. Jutro na połoninach może nie być tak różowo. Raczej będzie czerwono…na mojej twarzy. 😀 Wolę sobie tego nie wyobrażać. 🙂
Podchodzę z Przełęczy Żebrak na Wołosań, idę, idę, aż tu nagle… ajć! Lewe udo… coś się z nim chyba stało, bo nagle poczułem podczas podchodzenia gwałtowny ból. Po kilku minutach na szczęście ustał, ale miałem chwile grozy. Do końca trasy trochę pobolewa, ale mam nadzieję, że to tylko naciągnięcie, a nie coś poważniejszego. Mimo wszystko jednak dmucham na zimne i wolę oszczędzać udo już do końca.
Droga się dłuży, bo odcinek z Wołosani na Hon jest bardzo monotonny, ale w końcu ok. 15.30 dochodzę do Bacówki pod Honem. Właściciele się zmienili, lecz obecni są również bardzo sympatyczni. Zamawiam pierogi ruskie, bo w sumie nie ma nic innego do wyboru, chyba żeby przyszło długo czekać. Na to jednak nie mam czasu, bo ochota zjedzenia czegokolwiek ciepłego jest silniejsza. I nawet pierogi ruskie (za którymi zwykle nie przepadam) smakują wspaniale. Po obiedzie instaluję się na drugim piętrze w pokoju z balkonem z widokiem na Bieszczady. Do prysznica daleko, bo znajduje się trzy poziomy niżej, ale widoki to rekompensują. Ogólne wrażenie – bardzo pozytywne.
Aby przejść do dalszej części relacji, kliknij tutaj.