Dni 1-3: Ustroń – Głuchaczki
Dzień 1
No i jest. W końcu zdecydowałem się jechać. Po kilku dniach wahania i niepewności w końcu o 6:32, a właściwie z 7 minutowym opóźnieniem, ale punktualnym przyjazdem do Katowic z Zabierzowa wybrałem się na Główny Szlak Beskidzki. Z Katowic jeszcze tylko pociągiem do Ustronia, gdzie wysiadłem ok. 10:20 i wio! W trasę. Nie nie – to nie pomyłka – z Ustronia, a nie Ustronia Zdroju, gdyż chciałem trochę pochodzić po mieście – czerwona kropka oznaczająca początek GSB znajduje się na dworcu PKP Ustroń Zdrój. Na dworcu w Ustroniu szlak zaczynał się dawniej.
Ustroń wita mnie słońcem i bardzo przyjemną temperaturą ok. 23 stopni. Po dojściu do czerwonej kropki robię pamiątkowe zdjęcie. Następny raz zobaczę ją w Wołosatem za 16 dni (jak się uda). Plecak ciąży od początku, ale tego się spodziewałem. Najgorszy pod tym względem jest zawsze początek – trzeba przetrzymać. Dokąd dojdę to dojdę. Wejście na Równicę zaskakuje mnie swoją stromizną. Niby na profilu wysokościowym jest dosyć ostre, ale jednak teoria i praktyka to dwie różne rzeczy. Pod szczytem przy schronisku masa „stonki”, ale czego się spodziewać po miejscu, do którego można dojechać autem. Zejście do Ustronia Polany nienajgorsze. Kolejne męczące podejście, jeszcze bardziej od tego na Równicę, jest to na Wielką Czantorię. Ponad 500 m różnicy wzniesień na tak krótkim odcinku robi swoje. Mimo stosunkowo niewielkiej temperatury jestem cały spocony aż szczypie w oczy. Momentami zastanawiam się, po co zasuwam z tym kilkunastokilogramowym plecakiem na szczyt, gdy można na niego wjechać kolejką krzesełkową. Po chwili jednak przypominam sobie główny cel wyprawy i takie głupie myśli szybko odchodzą z mej łepetyny. Przy górnej stacji kolejki krzesełkowej zaczyna się „ceprostrada” prowadząca na szczyt Wielkiej Czantorii. Po wizycie na wieży widokowej po czeskiej stronie (wstęp płatny, ale warto, bo widoki wspaniałe) „stonka” w jakiś cudowny sposób znika… Pozornie tylko idąc w takim tłumie człowiek czuje się mniej sam. W moim odczuciu jest zdecydowanie odwrotnie. Jedno „cześć” w ciągu dnia wypowiedziane na pustym szlaku znaczy wiele więcej od spaceru wśród tłumu zupełnie obcych i anonimowych ludzi.
Spacer granicą polsko – czeską mija bardzo przyjemnie. Nie ma dużych podejść ani zejść. W schronisku na Wielkim Stożku jestem ok. 18:50 i dostaję pokój wieloosobowy, w którym jestem sam, do tego za najniższą cenę jaka jest możliwa. Mimo tego WC dostępne na złotówki mnie trochę bawi. Dobrze, że pisuary są za darmo. 🙂 Jak na taki „krótki” dystans jestem zmęczony – szczególnie plecy, ale nie ma się co dziwić. Organizm musi się przyzwyczaić. Zresztą ostatni poważny wypad w góry miałem w maju, więc trochę dawno. Szybko przestawiam się z mojego zwyczajowego zasypiania o 1 w nocy i śpię już po godz. 22.
Dzień 2
Ból pleców i nóg częściowo ustąpił. Pierwsze koty za płoty, więc po pobudce o 5.30 i śniadanku wychodzę na najdłuższy etap na moim szlaku, a zarazem najbardziej męczący. Ale cóż… skoro wahałem się, czy iść tyle dni, to teraz trzeba trochę przyspieszyć. Namawiam zatem do tego, aby się nie wahać, tylko po prostu iść :-), bo potem trzeba miejscami nadrabiać kilometry.
Poranek zapowiada się fantastycznie – słońce świeci od rana i jest przyjemnie chłodno. Trasa do rozstaju szlaków nad Pietraszonką mija wśród promieni naszej najbliższej gwiazdy, nie sprawiając większych problemów ani konieczności zwiększonego wysiłku. Przez jakiś czas idę z turystami ze Skarżyska Kamiennej, wybierającymi się z Kubalonki na Baranią Górę i potem przez Kaskady Rodła do okolic Zbiornika Czerniańskiego. Niestety za odejściem czarnego szlaku zaczyna kropić. Na szczęście jest to bardziej mżawka niż deszcz, dlatego też nie zakładam jeszcze peleryny. Większe podejście zaczyna się dopiero przed schroniskiem na Przysłopie, do którego już niedaleko. Tam jem swój pierwszy normalny obiad na tej wyprawie w formie smacznej zupy pomidorowej i wyruszam dalej do źródeł naszej królowej rzek – Wisły. Widoków z Baraniej Góry, mimo tego, że są piękne i nieraz dane mi było je oglądać dzięki wybudowanej na szczycie wieży widokowej, tym razem nie ma z powodu nisko zalegających chmur. Na odcinku z Baraniej Góry do Węgierskiej Górki jest typowa przeplatanka pogodowa – raz świeci słońce i jest ciepło, a raz mocno wieje i pada mżawka. Nie jest jednak tragicznie, gdyż nie pada długo i mocno. Po drodze dostaję SMS-a od siostry z pytaniem, czy mi się nie znudziło i czy nie mam zamiaru wracać, ale bynajmniej! Z każdą minutą, sekundą chcę iść dalej. Można powiedzieć „żyć co krok pragnę więcej, bo tutaj w górach jest mój dom” (Zgórmysyny – „Jak okiem sięgnąć”). Mimo tego postanawiam wyłączyć telefon i korzystać z niego tylko wieczorami. W końcu idę także po to, aby się wyciszyć, a nie gadać na szlaku przez telefon.
Od Glinnego zaczyna się kryzys. Jeszcze nie związany z psychiką, ale bardziej fizyczny. A jeszcze tak daleko do Słowianki… Na szczęście do Węgierskiej Górki z Glinnego jest „z górki” i idzie się dobrze. Po większych zakupach (nie będzie większej możliwości ich zrobienia poza drogimi schroniskami aż do Bystrej) idę dalej, w stronę Żabnicy.
Podejście na Abrahamów okazuje się zdecydowanie bardziej męczące niż przypuszczałem. Szedłem tą trasą 3 lata temu, ale wtedy zaczynałem w Węgierskiej Górce i miałem pełno sił, a teraz po 33 km mam ich zdecydowanie mniej. Tym bardziej idąc z cięższym o parę kg plecakiem po zakupach. Po kilku postojach na trasie, wymianie zdań z paroma góralami:
„-Dojdę przez nocą do Słowianki?
-No dojdzie pan, chyba że pan misia spotka” :),
(wtedy się śmiałem, ale gdy po powrocie usłyszałem w radiu, że niedźwiedź ma swoją gawrę w okolicy Romanki stwierdziłem, że tak do końca żart to nie był 🙂 idąc po sporym błocie dosyć długim fragmentem, dochodzę w końcu do stacji turystycznej Słowianka ok. godz. 19.40. Państwo prowadzący schronisko są bardzo sympatyczni. Widać, że czują klimat górski. W schronisku spotykam także trzech turystów ze Szczecina, idących także Głównym Szlakiem Beskidzkim, a którzy wyprzedzali mnie w okolicy Pietraszonki. Czy, i ile razem przejdziemy, to się okaże w następnych dniach.
Po całym dniu NIESAMOWICIE bolą plecy. Od dźwigania plecaka zaczynam się zastanawiać jak to będzie, ale mimo wszystko nie zamierzam rezygnować. Rada dla innych: nie planujcie takich etapów ponad 40 km – to zwykłe samobójstwo :-)… No chyba że ktoś lubi albo biega Kieraty albo coś podobnego…
Dzień 3
Po pobudce przed godz. 7 wyruszamy razem ok. 8 i dziękujemy za gościnę. Poranek, podobnie jak wczoraj, jest piękny, ale w przeciwieństwie do dnia wczorajszego taka pogoda utrzyma się przez cały dzień, bez najmniejszej kropli deszczu. Nie znam do końca tempa moich nowych znajomych, ale przypuszczam, że jest szybsze, gdyż mimo wyjścia pół godziny później ode mnie poprzedniego dnia, byli na miejscu wcześniej. Tak też i jest i już po kilkunastu minutach rozdzielamy się, a właściwie zostaję z tyłu. Raz – nie chce mi się tak pędzić, a dwa – chcę porobić trochę zdjęć po drodze. Spotykam ich ponownie na Hali Pawlusiej, a potem dopiero na Głuchaczkach.
Na Rysiance opalam się ok. 20 minut. Na Halę Miziową idzie się dosyć przyjemnie, lepiej niż ostatnio i nawet jestem zdziwiony, że to tak szybko, gdy widzę schron… wrrróć… HOTEL na Miziowej. Nawet nie wchodzę do środka, tylko znowu się opalam i posilam, upajając się widokiem na Babią Górę. Zejście z Hali Miziowej na Przełęcz Glinne jest męczące. Generalnie wolę i tak schodzić niż wychodzić, ale nie tak stromo. Z moimi kolanami czuję się na takich zejściach jak staruszek. Ruch na szlaku jest mniejszy niż wczoraj, ale to pewnie wynika z większej popularności Baraniej Góry od Pilska. Jutro Diablak, więc porównanie będzie jeszcze lepsze. Na Przełęczy Glinne robię sobie przerwę na szybki, „zdrowy” obiadek w postaci zupki wyprodukowanej za Uralem i mknę dalej, nie licząc podejścia na Studenta, gdzie się wlokę. Przez fragment jest bardzo stromo. Czymże jest jednak to podejście w porównaniu do wczorajszego na Abrahamów… – niczym. Dalej przed Głuchaczkami czeka mnie tylko monotonne i nużące podejście na Jaworzynkę i w końcu można odpocząć na przełęczy w bazie namiotowej SKPB Katowice.
Po 5 minutach do namiotu dochodzi jeden turysta, a po kolejnych – moich trzech znajomych ze Szczecina – chciało im się odbijać na zakupy do Korbielowa kilka km w dół, dlatego później przyszli. Siedzimy sobie przy kolacji do ok. 21 i powoli kładziemy się spać przy dźwiękach gitary z kuchni. Zamiast pleców bolą mnie jednakowoż cztery litery i zaczynam odczuwać trochę obtarcia na palcach u prawej nogi. Nie na tyle jednak, aby skorzystać z plastrów. Wydaje mi się, że organizm przyzwyczaił się do wysiłku, ale nie znasz dnia i godziny, kiedy coś może „puścić”…
Aby przejść do dalszej części relacji, kliknij tutaj.