Eurovelo 15
PRZED WYJAZDEM
Długo oczekiwany urlop w końcu nadszedł. Pobudka przed godziną 6 rano do łatwych i przyjemnych nie należy, ale świadomość, że przede mną trzy tygodnie rowerowej przygody, ułatwia mi to zadanie. Po skromnym śniadaniu pakuję swoje rowerowe wyposażenie i kieruję się w stronę przystanku autobusowego pod starym zabierzowskim młynem. To pierwszy etap na drodze do mojego punktu startowego. Gdzie on wypada? W szwajcarskim Lugano! Przede mną trzy tygodnie pedałowania w kierunku Morza Północnego.
Skąd taki pomysł? Decyzja co do ostatecznej destynacji urlopowej została przeze mnie podjęta na tydzień przed startem. To dość krótki okres, szczególnie biorąc pod uwagę długość trwania wyprawy. Tegoroczna sytuacja spowodowana splotem różnych czynników nie ułatwiała sprawy. W końcu jednak trzeba było wybrać.
Wyprawa rowerowa wzdłuż Renu, poprzedzona preludium wzdłuż Jeziora Maggiore i wspinaczką przez alpejską Przełęcz Świętego Gotarda, była jedną z opcji, jaką brałem pod uwagę w tym roku. Tęskniłem za długim, rowerowym wypadem, podobnym do tego sprzed pięciu lat, kiedy to przejechałem Polskę w poprzek ze Świnoujścia w Bieszczady. Wtedy jednak moja podróż trwała „jedynie” 10 dni. Tym razem planowałem na nią przeznaczyć trzy tygodnie, a więc dwa razy więcej czasu. Prawie 2000 km, jakie chciałem pokonać, na pewno robiło na mnie wrażenie. Plan był ambitny, tym bardziej, że rezerwa czasowa przeznaczona na sytuacje awaryjne nie była zbyt duża. W przypadku ewentualnego załamania pogody miałem świadomość, że mogę wyprawę zakończyć wcześniej i nie dotrzeć do celu. Postanowiłem jednak nie spinać się i przyjąć to, co przyniesie mi los.
Z przystanku autobusowego w Zabierzowie po ponad półgodzinnej podróży docieram do Bronowic Małych. Moje rowerowe klamoty trochę ważą, dlatego nie bez trudu wsiadam do autobusu. Dwadzieścia dwa kilogramy, jakie mam zamiar transportować na swoim rowerze, na pewno będą odczuwalne. I tak jestem zadowolony, że w ogóle udało mi się spakować, wybierając, w mojej ocenie, najbardziej niezbędny ekwipunek.
Kondycyjnie nie przygotowywałem się specjalnie do wyprawy. Prowadzę dość aktywny tryb życia, więc stwierdziłem, że nie jest to konieczne. Odważnie? Być może, ale nie miałem spiny. To miała być przyjemna wycieczka, a nie bicie rekordów świata. Przed wyjazdem dokonałem jedynie przeglądu roweru i wymiany klocków hamulcowych. Wszak alpejskie zjazdy wymagają, aby ten właśnie podzespół był wyjątkowo sprawny. Wymieniłem także jedną z opon, której bieżnik prosił się o to już od dawna.
Z autobusu przesiadam się na tramwaj, który zawiezie mnie aż na dworzec główny w Krakowie. Stamtąd czeka mnie podróż pociągiem do Wrocławia. Po godzinie 8 rano siedzę już na swoim miejscu i oczekuję na odjazd. Podróż mija szybko i sprawnie, bez opóźnienia.
Po opuszczeniu pociągu i wyprowadzeniu roweru na peron, wracam do wagonu po bagaż. Największą uciążliwością jest powtórne pakowanie klamotów na rower. Szczególnie nieprzyjemnie przypina się torbę na kierownicę. Chyba włożyłem tam za dużo ciężkich rzeczy… No cóż – z biegiem czasu będzie coraz łatwiej. Przynajmniej taką mam nadzieję.
Kochany Wrocławiu, jak ja dawno tu nie byłem! Nie spodziewałbym się, kiedy ostatnio Cię opuszczałem, że powrócę do Ciebie w takich okolicznościach!
Z dworca kolejowego kieruję się w stronę Parku Szczytnickiego, w pobliżu którego mam zamiar spożyć obiadowego kebaba. W myślach (i nie tylko) przeklinam wrocławską kostkę brukową. Jazda objuczonym rowerem po takiej nawierzchni do najprzyjemniejszych nie należy. Po niecałym kilometrze jazdy… po raz pierwszy spada mi łańcuch. Niestety dzieje się to na podjeździe, więc muszę zejść z roweru i poprowadzić go parę metrów w górę. Oby to nie był zły omen!
Jako że wciąż jestem w Polsce i dogadywanie innym jest naszym sportem narodowym, mijający mnie pan pozwala sobie na wymowny komentarz: „Co pan siły nie ma?” Mam ochotę zaprosić go na pojedynek do Szwajcarii, na podjazd na Przełęcz Świętego Gotarda, ale macham na niego ręką. Szkoda mojej energii.
Po zamówieniu i otrzymaniu kebaba ruszam do pobliskiego Parku Szczytnickiego, w którym odpoczywam na ławeczce przez kolejne dwie godziny. Mój autobus do szwajcarskiego Lugano odjeżdża po godzinie 15, a więc zostało mi jeszcze trochę czasu. Spędzam go na słuchaniu śpiewu ptaków i wpatrywaniu się w zieleń drzew i krzewów.
Po odpoczynku kieruję się na Plac Grunwaldzki, na którym oczekuję na autobus. Gdy mój środek transportu przyjeżdża na przystanek, pakuję swój rower na specjalny bagażnik rowerowy (na tzw. platformie) i zajmuję wygodne miejsce z przodu pojazdu. Przede mną kilkunastogodzinna podróż do Szwajcarii. Moja trasa wiedzie przez Czechy (Praga, Pilzno), Niemcy (Ratyzbona, Monachium), Austrię, aż do Szwajcarii. Między Pragą a Pilznem podziwiam piękne kolory związane z zachodzącym słońcem. Na odrobinę snu pozwalam sobie dopiero za Ratyzboną. Ożywiam się dopiero po wkroczeniu do Szwajcarii, kiedy to z okien autobusu o poranku dostrzegam pierwsze kontury alpejskich szczytów.
Na miejsce docieram po godzinie 7 rano, już w niedzielę. Ściągam rower z bagażnika, z luku bagażowego wypakowuję rowerowe klamoty, żegnam się z kierowcami, którzy życzą mi powodzenia i rozpoczynam właściwe przygotowania do startu wyprawy. Jednocześnie uświadamiam sobie, że przyjemne i miłe już się skończyło. Przede mną trzytygodniowy wysiłek fizyczny (a także psychiczny), aby dotrzeć do celu. Na mało reprezentacyjnym dworcu autobusowym w Lugano robię sobie pamiątkowe zdjęcie i ruszam przed siebie!