Dzień 5: Chur – Liechtenstein – J. Bodeńskie

Dzisiejszy poranek nie jest już tak słoneczny, jak te w poprzednich dniach. Błękitnego nieba jest jak na lekarstwo. Przeważają za to ciemne, stalowe chmury. Wiedząc, że przede mną pierwszy ponadstukilometrowy etap wyprawy, nie wygląda to najlepiej. Mimo szczerych chęci, aby wyruszyć z kempingu wcześniej niż o godzinie 9, udaje mi się to tylko połowicznie – opuszczam moje miejsce zakwaterowania o… 8:57.
Początkowy etap szlaku przypomina wczorajszy odcinek przed Chur. Wiedzie on wąską, asfaltową (na niewielkiej długości – szutrową) drogą w bliskiej odległości od rzeki i po płaskim terenie, bardzo łagodnie opadającym. Ren na tym odcinku jest wciąż groźną, rwącą i wzburzoną rzeką, która szczególnie dzisiaj, w połączeniu ze stalową barwą chmur, sprawia mroczne wrażenie.

W Haldenstein przekraczam rzekę i kontynuuję jazdę jej prawym brzegiem. Sceneria nie zmienia się znacząco, no bo i dlaczego miałoby się tak stać. Monotonny odcinek trwa do miejscowości Zizers. Tu oddalam się stopniowo od Renu i kieruję się w stronę Igis. Rozpoczynam podjazd na niewielkie wzgórze. Po wspinaczkach z dwóch poprzednich dni, ta nie robi na mnie specjalnego wrażenia, choć czuję ją nieco w nogach. Na szczęście okoliczne krajobrazy – alpejska dolina otoczona z dwóch stron stromymi górskimi szczytami – w pełni mi to wynagradzają.

Po pokonaniu mostu przerzuconego nad dopływem Renu – rzeką Landquart – przy drodze i na pobliskich wzgórzach zaczynają pojawiać się pierwsze winnice. Doprowadzają mnie one bardzo stromą końcówką podjazdu do miasteczka Malans, gdzie uzupełniam zapasy wody w poidle w samym centrum osady. Po krótkim odpoczynku ruszam dalej.

Skoro był podjazd, musi być i zjazd. I to nie byle jaki, gdyż kontynuuję go w dalszym ciągu w towarzystwie okolicznych winnic, które na tle Alp prezentują się wprost znakomicie. Podejrzewam, że wina, jakie są produkowane z tutejszych winogron, smakują równie wybornie! Mimo zjazdu, nie mogę odmówić sobie krótkiego postoju w takiej scenerii i chociażby kilku minut kontemplacji tego cuda natury i dzieła ludzkich rąk jednocześnie.
Zjazd wśród winnic kontynuuję do miasteczka Flasch. Tu przekraczam Ren po raz kolejny. Od tego momentu czeka mnie idylliczna jazda wałem rzeki aż do granicy z Liechtensteinem na wysokości miasta Schaan.

Cóż ja mogę powiedzieć… . Wystarczy spojrzeć na zdjęcie nieco poniżej, aby zrozumieć, dlaczego poruszanie się rowerem na tym odcinku szlaku to po prostu sielanka. No, może nie do końca dzisiaj, gdyż podczas jazdy towarzyszy mi lekki, choć odczuwalny wiatr w twarz, a na mojej twarzy pojawiają się pojedyncze krople deszczu. Taki peszek. Nie zmienia to jednak faktu, że pedałuje mi się bardzo dobrze. I oby się to nie zmieniło… .

Alpejskie szczyty wciąż schodzą stromo do doliny Renu, towarzysząc mi podczas jazdy. Cieszę się z każdej chwili, gdyż zdaję sobie sprawę z tego, że wieczorem będę już w bardziej nizinnym terenie, blisko Jeziora Bodeńskiego.
Po drugiej stronie rzeki wypatruję zamku w Vaduz, który wskaże mi w przybliżeniu miejsce, gdzie powinienem przekroczyć Ren i udać się na krótkie zwiedzanie tego wyjątkowego księstwa. Po jego wypatrzeniu zauważam wkrótce zabytkowy, drewniany i kryty most. Mimo iż wygląda na bardzo stary, został zbudowany dopiero w 1901 roku. Jego środkiem przebiega granica Szwajcarii z Liechtensteinem. Na szczęście jest on zamknięty dla ruchu samochodowego i mogą się nim poruszać wyłącznie piesi i rowerzyści, z czego ochoczo korzystam.
To pierwszy drewniany i kryty most na moim szlaku, ale już mogę z czystym sumieniem stwierdzić, że są one urocze. Po pierwsze z uwagi na materiał, z jakiego zostały wykonane, a po drugie. z uwagi na to, że… są kryte, co (jak się później okaże) nieraz pomoże mi podczas opadów deszczu, jakie dorwą mnie na szlaku. Wreszcie – po trzecie – pięknie się prezentują i są przyjemną odmianą dla betonowych i żelaznych konstrukcji, jakie dominują w obecnej inżynierii mostowej.

Obiekt jest tak ładny, że zamiast nim jechać, po prostu prowadzę rower. Nie mogę sobie również odmówić zdjęcia na środku mostu, w miejscu, gdzie została zaznaczona granica obu państw. Z zaciekawieniem ruszam dalej, aby zobaczyć, jak to jest w tym „księstwie”.
Księstwo Liechtensteinu powstało w 1719 roku i od tego momentu rządzi nim dynastia Liechtensteinów w ramach monarchii konstytucyjnej. Liczba jego mieszkańców wynosi ok. 40 tys. Jest zatem zbliżona choćby do polskiego Ciechanowa. Walutą księstwa jest frank szwajcarski, a stolicą – Vaduz. Nie jest to jednak największe miasto Liechtensteinu. Tu palmę pierwszeństwa dzierży wspomniane wcześniej Schaan, liczące… ok. 6 tys. mieszkańców.
Jako ciekawostkę można przytoczyć fakt, że Liechtenstein, w przeciwieństwie do Szwajcarii, należy do strefy roamingowej Unii Europejskiej (przynajmniej jest tak w przypadku znanych mi operatorów). Nie musicie się zatem martwić o utratę majątku, wykonując połączenia i korzystając z internetu w tym kraju (oczywiście po wybraniu odpowiedniej, lokalnej sieci komórkowej). Przyznam się Wam, że jestem teraz „mądrym Polakiem po szkodzie”, gdyż dowiedziałem się o tym dopiero po przyjeździe do Polski. Cóż… jak widać w tym wypadku nie zrobiłem zbyt dokładnego researchu. Gdybym to uczynił, mógłbym przynajmniej sprawdzić, że za niedługo nad okolicę nadciągną opady deszczu i uprzykrzą mi życie… . 😉
Zaraz po opuszczeniu mostu kieruję się w stronę centrum Vaduz, stolicy księstwa. Przed jednym z przejść dla pieszych (bez wyznaczonego przejazdu rowerowego), nauczony polskim doświadczeniem, już chcę schodzić z roweru, gdy nagle zatrzymuje się samochód, a w nim uśmiechnięta pani przepuszcza mnie i pozwala przejechać jednośladem. Odwzajemniam uśmiech i jadę dalej. Niby mała rzecz, a jednak cieszy, więc uśmiechajmy się do siebie. To nic nie kosztuje, a może uprzyjemnić cały dzień nam i innym. 😉 Może sam nie chodzę na co dzień z bananem na twarzy od ucha do ucha po polskich ulicach, ale uwierzcie, że choćby przepuszczając ludzi na zwężeniu drogi czy chodnika, albo odwzajemniając komuś uśmiech, poczujemy się lepiej. To gwarantuję :-).
Wracając do tematu przejść dla pieszych… . W Polsce za przejazd po pasach rowerem mógłby mnie spotkać mandat, może i od uśmiechniętych policjantów, ale jednak – mandat. Jestem przeciwnikiem pokonywania przejść dla pieszych na rowerze na tzw. „krechę” bez rozglądania się dookoła, ale przy zachowaniu uwagi i znacznemu ograniczeniu prędkości, nie czepiałbym się tego tak bardzo. No, to koniec takiej tradycyjnej dygresji.

Centrum Księstwa Liechtensteinu nie jest, jak pewnie podejrzewacie, zbyt duże. Mijam neogotycki kościół św. Floryna, aby chwilę później zatrzymać się przy budynku rządu. Nie będę się rozpisywał na temat sposobu wyboru członków władzy wykonawczej i pozostałych niuansach z tym związanych, gdyż nie chcę popełnić żadnego błędu, a zainteresowani z pewnością znajdą informacje we wspomnianym zakresie. Nie powiedziałbym także, że jest to atrakcja, dla której można by specjalnie przyjeżdżać z zagranicy, no ale… to Liechtenstein, więc ten argument jest po temu wystarczający. Może właśnie dlatego, turystów, mimo niespecjalnie zachęcającej do spacerów pogody, jest dziś całkiem sporo.
Tuż obok budynku rządu znajduje się interesujący pod względem architektonicznym gmach jednoizbowego parlamentu Księstwa Liechtensteinu – tzw Landtagu. Idąc dalej, mijam Muzeum Narodowe, aby zatrzymać się dosłownie parę kroków dalej, przy Liechtenstein Center. Jest to miejsce, do którego z pewnością trafi każdy turysta, który odwiedzi to księstwo. Czuję się dziwnie, przypinając rower do barierki w takim kraju, ale cóż… „strzeżonego…” itd.
Wchodzę do Liechtenstein Center i rozglądam się, co by tu nabyć. Ciężko nie przeliczać cen na franki szwajcarskie, tym bardziej, że jedna pocztówka kosztuje CHF 1,5, a więc ok. 7 zł. W życiu nie kupowałem droższej widokówki, ale być tutaj i nie wysłać kilku sztuk, byłoby grzechem. Tym bardziej, że w świecie filatelistów znaczki pocztowe z Liechtensteinu są uważane za rarytasy. Do Polski wyjadą stąd zatem pocztówki ze świstakiem <3 . Kusi mnie niezmiernie lokalne liechtensteińskie wino, tym bardziej, że nie kosztuje nie wiadomo ile franków, ale gdzież ja je będę wiózł w moich sakwach przez pół Europy? Serce mi się kraje, szczególnie, że w Polsce jest ono nie do zdobycia (albo bardzo trudne do nabycia). Jak widać, wycieczka z sakwami może nieść ze sobą niestety pewne minusy.

Odpinam rowerowe zapięcie i kieruję się dalej, miejscowym deptakiem. Co chwilę mijam współczesne rzeźby o różnych, niekiedy fantazyjnych kształtach. Nie jestem fanem współczesnej sztuki, dlatego na tym zakończę ten wywód.
W granitowej kostce zauważam za to… znaczki pocztowe aktualnie będące w użyciu na terenie księstwa. Wyznaczają one miejsce, gdzie znajduje się Muzeum Poczty. To istna gratka dla filatelistów, którym w szczególności polecam odwiedziny tej placówki. Zadzierając głowę do góry, na pobliskim wzniesieniu zauważam jedną z głównych atrakcji Księstwa Liechtensteinu – zamek Vaduz. Planując moją trasę przed wyjazdem, miałem nadzieję, że uda mi się podjechać do twierdzy i podziwiać stamtąd widoki na dolinę Renu. Zmęczenie niewspółmierne do pokonanej odległości oraz pogarszająca się pogoda, odstraszyły mnie jednak od realizacji tego pomysłu. Jak się później okaże, była to dobra decyzja, gdyż po kilkunastu minutach rozpadało się na całego.

Prawie godzinna wizyta w Księstwie Liechtensteinu dobiegła końca. Zadowolony z tej krótkiej chwili spędzonej w tym wyjątkowym kraju, powracam na drugą stronę Renu, do Szwajcarii. Za krytym mostem zaczyna padać coraz mocniej. Zakładam kurtkę przeciwdeszczową i po niecałych 3 km jazdy wzdłuż rzeki odbijam do centrum Buchs.

Poruszając się po mieście podejmuję decyzję – muszę się gdzieś schronić przed deszczem. Co prawda byłem świadomy, że podczas tej wyprawy opadów nie uniknę i jestem na to przygotowany (kurtka oraz spodnie przeciwdeszczowe i wodoodporne sakwy), ale chcę czerpać jak najwięcej przyjemności z jazdy. Jako że mam jeszcze zapas czasowy, zatrzymuję się nad stawem w zachodniej części miasteczka. Towarzyszy mi z niego piękny widok na pobliski zamek Werdenberg.
Szczęście w tym deszczowym nieszczęściu mimo wszystko mi sprzyja. Nad stawem odnajduję ławkę, nad którą rozłożyły swe liściaste gałęzie drzewa. Dzięki temu nie pada na mnie intensywnie i mogę w spokoju odpocząć, napoić się i przegryźć małe co nieco. Dodatkowo okazuje się, że… mam tu zasięg hot spota! Sprawdzam więc w telefonie mapę radarową opadów. Wynika z niej, że do godziny powinno przestać padać. Wspaniale!

Okazuje się, że nieco dłuższy odpoczynek napełnił mnie dodatkowymi siłami. Gdy tylko intensywność deszczu maleje, ruszam z kopyta główną drogą w stronę miejscowości Grabs. Chwilę przed nią skręcam w mniej uczęszczaną uliczkę na północ. Taka lokalna droga będzie mi towarzyszyć aż do wioski Sennwald.

Po drodze mijam rolnicze osady, które przypominają mi, że poza zegarkami, bankami i czekoladami, Szwajcaria to też kraj rolniczy, co doskonale czuć na tym etapie podróży. Fascynuje mnie, w jaki sposób można połączyć tak dwie pozornie różne rzeczywistości. Mijany powóz konny na tle alpejskiej scenerii na chwilę przenosi mnie do przeszłości, jeden z powiewów wiatru – do rzeczywistości.
Niewątpliwą zaletą oddalania się od Alp jest coraz mniejsza liczba podjazdów na trasie. Ostatni, lecz niewielki, czeka mnie w okolicy wioski Frumsen. Gdy go pokonuję, po kilku kilometrach docieram do Renu w okolicy… trójstyku granic Szwajcarii, Austrii i Księstwa Liechtensteinu. Od tej pory rzeka będzie mi już towarzyszyć prawie do samego końca dzisiejszego odcinka.

Cóż można powiedzieć o odcinku szlaku Eurovelo 15 od Sennwald do Jeziora Bodeńskiego? Chyba tylko to, że jest nudny jak flaki z olejem. No, może przesadziłem, ale w porównaniu do dotychczasowych wrażeń fizyczno-estetycznych związanych z alpejskimi krajobrazami poprzednich dni, to tak – jest nudno.
Monotonia ścieżki jest przerywana głównie przez zmieniającą się nawierzchnię drogi. Czasami jest to szuter, czasami asfalt. Nie ukrywam, że chciałbym, aby do końca dnia towarzyszyła mi tylko nawierzchnia bitumiczna, ale nie ma na co narzekać. Jedzie mi się całkiem przyjemnie, bo po płaskim terenie, jedynie nieznacznie opadającym. Jest to jednak tak niewielkie nachylenie, że prawie tego nie czuć. Tym bardziej, że wiatr dalej nie pomaga. Wieje co prawda na poziomie zbliżonym bardziej do bryzy morskiej niż huraganu, ale wystarczającym, aby trzeba było pedałować, a nie o…szczędzać się. 😉
Mimo wszystko, kolejne kilometry szlaku mijają bardzo szybko. Im dalej na północ, tym mniej chmur na niebie, a więcej słońca, które coraz śmielej pojawia się między nimi. Mniej jest również gór, a więcej płaskiego jak stół terenu. Ehhh… żegnajcie Alpy… .
Jadę, jadę, aż w końcu docieram do granicy z Austrią. To już czwarte państwo, jakie mijam od startu wyprawy w szwajcarskim Lugano. Od trójstyku granic Szwajcarii, Liechtensteinu i Austrii, kraj Mozarta towarzyszył mi po drugiej stronie Renu. Teraz do niego wjeżdżam.

Austriacki odcinek Eurovelo 15 nie wyróżnia się niczym szczególnym. Tuż przed ujściem Renu do Jeziora Bodeńskiego szlak sprowadza na asfaltowe drogi, którymi podążam w bliskiej odległości od zbiornika wodnego. Niestety… odczuwam to bardzo szybko. Ilość owadów, jaka nagle pojawia się w powietrzu, jest wprost powalająca. Nie da się tego opisać. Podmokłe brzegi Jeziora Bodeńskiego zdają się być istną wylęgarnią tego paskudztwa. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko pedałować ile sił w nogach, aby jak najprędzej opuścić wybrzeże akwenu. Marne to jednak pocieszenie – w końcu dzisiejszy nocleg wypada mi… blisko jeziora.
Po dotarciu do Starego Renu skręcam na południe i kieruję się wzdłuż jego koryta aż do miasteczka Gaißau. Tutaj przekraczam rzekę i jednocześnie… opuszczam Austrię. Nie powiem, że odcinek Eurovelo 15 w tym kraju zrobił na mnie wrażenie. Jedyne, co z niego zapamiętam, to chmary owadów, których (gdyby nie okulary) miałbym pełno w oczach.

Końcowy odcinek dzisiejszej trasy przebiega raz asfaltową, a raz szutrową drogą. W końcu docieram do kempingu Idyll, na którym spędzę dzisiejszą noc. Czekając na zakwaterowanie, jestem miło zaskoczony, gdyż wokół nie widzę i nie czuję żadnych owadów. Po opłaceniu miejsca biwakowego i dotarciu na miejsce rozbicia namiotu, moja radość przechodzi niestety w dramatyczną próbę znalezienia w sakwie środka odstraszającego na komary. Niestety, zanim do tego dojdzie, na swojej skórze odczuwam kilka ukąszeń tych małych krwiopijczyń.
Po opryskaniu się z każdej możliwej strony, przychodzi w końcu czas na bardziej przyziemne rzeczy, jak choćby rozbicie namiotu. Wówczas mogę już myśleć o pozbyciu się potu, który przyciąga komarzyce. Kieruję się więc w stronę pryszniców. Po uzyskaniu w miarę neutralnego zapachu ciała, przyrządzam sobie obiad.
Na miejscu obok pojawia się sąsiad – Szwajcar z francuskojęzycznej części państwa. Rozmawiamy (bynajmniej nie po francusku) chwilę o rowerach… elektrycznych i podróżach. Podczas jazdy po Szwajcarii odniosłem bowiem wrażenie, że większość mieszkańców kraju porusza się jednośladami ze wspomaganiem, więc jest to ciekawy temat do dyskusji.
Błękitne niebo, jakie żegna mnie tego wieczoru, jest jedynie pocieszeniem przed zbliżającym się załamaniem pogody. Nie sądziłem, że tak szybko zatęsknię za wczorajszym upałem. Wszystko wskazuje jednak na to, że zapowiadany na jutro deszcz to dopiero początek mokrego okresu mojej wyprawy szlakiem Eurovelo 15.
[…] Na kolejną część relacji z przejazdu Eurovelo 15 zapraszam tutaj. […]