Dzień 4: Andermatt – Chur

Piękny jest taki poranek, gdy otwierając wejście do namiotu, widzi się alpejski pejzaż w pełnej krasie. A taki właśnie początek dnia doświadczam dzisiaj. I nie przeszkadza mi absolutnie to, że jest rześko i muszę się od razu ciepło ubrać, gdy opuszczam mój ciepły śpiwór. Widoki dookoła wynagradzają mi to po wielokroć.
W nogach (i nie tylko) czuję trudy poprzedniego dnia. Mam jednak nadzieję, że nie przeszkodzi mi to we wspinaczce na kolejną alpejską przełęcz na trasie – Oberalppass. Z tego też względu moje dzisiejsze śniadanie jest równie pożywne co wczoraj. Na szczęście przewyższenie, jakie mam do pokonania, nie jest tak wielkie jak poprzedniego dnia. Przekracza co prawda 1000 m, ale do 2000 m z podjazdu na Przełęcz Świętego Gotarda sporo mu brakuje.

Przed opuszczeniem kempingu doładowuję telefon maksymalnie, jak się da, a następnie pakuję manatki i ruszam przed siebie. Na początek robię sobie pamiątkowe zdjęcie w centrum Andermatt, w miejscu, gdzie rozpoczyna się „mój” szlak, tzn. Eurovelo 15. Od tego momentu czeka mnie ciągły, około 600 metrowy podjazd na Oberalppass.
Punkt startu Eurovelo 15 to miejsce, w którym rozpoczyna się moja „prawdziwa” wyprawa, choć po wczorajszym męczącym dniu ciężko mi w to samemu uwierzyć. Tytułem przypomnienia: szlak EV15 wiedzie właśnie ze szwajcarskiego Andermatt do holenderskiego Hoek van Holland. Po drodze prowadzi przez 5 krajów: oprócz wspomnianych Szwajcarii i Holandii są to: Austria, Niemcy oraz Francja. W każdym z nich jego oznakowanie jest inne. W Szwajcarii szlak funkcjonuje pod krajowym numerem 2.

Nawigację na szlaku opracowałem na tydzień przed wyjazdem. Były to zapisane w aplikacji mapy.cz trasy, biegnące śladem EV15. Dzięki temu, w przypadku braku oznakowania na trasie (choć w takim kraju jak Szwajcaria się tego nie spodziewam), będzie mi łatwiej odnaleźć właściwą drogę.

Czasu na rozgrzewkę nie mam. Od razu muszę spiąć pośladki i pedałować na tyle mocno, aby nie prowadzić roweru. Postanowiłem sobie, że na tę przełęcz muszę wyjechać na rowerze, jak na prawdziwego bikepackera przystało. Muszę również wykorzystać to, że o poranku, po solidnym śniadaniu jestem pełen sił.
Szlak prowadzi mnie stromo w górę wygodną, asfaltową drogą dobrej jakości. W początkowym odcinku podjazdu na jezdni wyznaczono nawet specjalny pas dla rowerzystów, który jednak po pewnym czasie zanika. Pnę się pod górę w dość szybkim tempie. Nic więc dziwnego, że urocze miasteczko Andermatt z każdą kolejną minutą podjazdu staje się coraz mniejsze.
Pogoda mi dopisuje. Mimo obecności sporej ilości chmur, między nimi da się zauważyć błękitne niebo. Można powiedzieć: idealna pogoda do pedałowania. Przynajmniej na razie… . W końcu jestem w Alpach, a w tak wysokich górach pogoda lubi zmieniać się jak w kalejdoskopie.

Nad Andermatt na jednym z postojów spotykam odpoczywające, niewielkie stado krów, podziwiających piękne, alpejskie pejzaże. Aż chciałoby się powiedzieć: one to mają życie!
Ruch na drodze jest spory, jak na odludny teren i wczesną porę dnia. Zgodnie z wcześniejszym planem, nie prowadzę roweru, lecz dzielnie pedałuję, sprawnie pokonując każdy zakręt (a jest ich sporo). Nie oznacza to jednak, że nie zatrzymuję się na odpoczynek – co to to nie! Aż takich supermocy nie posiadam. 😏

Im bliżej przełęczy Oberalppass, tym krajobraz staje się coraz bardziej górski, mroczny i zimowy. A przecież w kalendarzu mamy już czerwiec. W pewnym momencie zakręty na trasie znikają jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Jednocześnie wzdłuż drogi zauważam linię kolejową, po której, jak gdyby nigdy nic, poruszają się pociągi. Najsłynniejszym z nich jest dobrze znany Glacier Express. Jego trasa wiedzie z Zermatt (pod równie słynnym Matterhornem) do Sankt Moritz. Oberalppass, na którą właśnie zmierzam, jest najwyższym punktem na jego trasie. Na podlinkowanej stronie możecie sprawdzić rozkłady jazdy i cennik pociągów, ale ostrzegam – tanio nie jest! 😃

Glacier Expressu nie dane jest mi spotkać, lecz tą linią kolejową poruszają się także zwykłe pociągi, które mijam podczas podjazdu. Spoglądając na pasażerów siedzących w ciepłych przedziałach i bez wysiłku spoglądających na alpejskie panoramy, przez chwilę im zazdroszczę. Ale tylko przez chwilę. 😏 W końcu nie przyjechałem tu po to, żeby wozić się pociągami, tylko pedałować! Może kiedyś wybiorę się na przejażdżkę Glacier Express i wówczas będę wspominał obecną wyprawę? Któż to wie?

Droga się nieco wypłaszcza. „Nieco” oznacza, że dalej jest pod górę, ale na szczęście nie tak stromo, jak wcześniej. Po prawej stronie pojawia się jezioro Oberalpsee, a zaraz za nim wjeżdżam do pół-tunelu, który będzie mi już towarzyszył prawie do samej przełęczy.
Na Oberalppass (2046 m n.p.m.) docieram około 11:20. Urządzam sobie kilkunastominutowy odpoczynek i podziwiam piękne, alpejskie krajobrazy. Na przełęczy znajdują się m.in. restauracja oraz miniatura latarni morskiej z Hoek van Holland, dokąd zmierzam. Śniegu na przełęczy jest jeszcze sporo. Tym bardziej ciężko mi uwierzyć, że według prognoz, dzisiejszego popołudnia temperatura „na dole” może osiągnąć nawet 30 stopni Celsjusza.

Jeszcze tylko ostatnie spojrzenie na wysokie Alpy z tak bliskiej odległości i… rozpoczynam zjazd w kierunku miejscowości Disentis. Wyżej na mojej trasie już nie będę. Równocześnie z przekroczeniem przełęczy opuszczam kanton Uri i wjeżdżam do największego kantonu Szwajcarii – Gryzonii.

No… cóż ja mogę powiedzieć… Odcinek szlaku za Oberalppass to czysta przyjemność. Mnóstwo zakrętów, non stop w dół, piękne widoki, wspaniała pogoda… Czy można chcieć więcej?
Na jednym z zakosów drogi spotykam… motocyklistów z Polski. Poznaję ich po biało-czerwonych flagach. No przyznam szczerze, że nie spodziewałem się „dzień dobry” w takich okolicznościach przyrody. Kolejni Polacy spotkani na wakacjach w Szwajcarii – chyba nie jesteśmy jednak tak biedni, jak nam się wydaje. 😂
Podczas zjazdu do Disentis mijam mniejsze miejscowości, w których się nie zatrzymuję. Skupiam się przede wszystkim na kontemplacji alpejskich krajobrazów wokół mnie. A jest co podziwiać! Ze zmniejszającą się wysokością nad poziomem morza jest mi jednocześnie coraz smutniej. Zdaję sobie bowiem sprawę z tego, że tak górskich klimatów już na mojej trasie nie spotkam.

Mijane po drodze miasteczka, a właściwie wioski, zachowują swój niepowtarzalny, szwajcarski klimat i charakter. Nie ma tu wszechobecnej w polskich górach reklamozy, białych misiów z Krupówek i innych tego typu kiczowych atrakcji. Szwajcaria, mimo swego bogactwa, nie wstydzi się swojej kultury i architektury i dba o to, aby takich pięknych miejsc nie „zanieczyszczały” brzydkie kloce. To się chwali.
Disentis to pierwsza tak duża miejscowość położona za przełęczą Oberalppass. Nie mogę się zatem w niej nie zatrzymać. Tym bardziej, że znajduje się tu całkiem spora atrakcja, a mianowicie klasztor Benedyktynów. Założony w VIII w. przyciąga do siebie zarówno historią, jak i piękną architekturą w stylu barokowym.
Aby dostać się do klasztoru, zjeżdżam nieco z mojego szlaku. Po raz pierwszy od przełęczy Oberalppass zsiadam z roweru, aby wspiąć się stromą ulicą pod masywne mury opactwa. Przypinam rower do barierki i wkraczam na teren klasztoru.
Przemierzając korytarze klasztoru, chłonę klimat tego miejsca. Lubię sakralne zabytki, a w szczególności opactwa, właśnie z tego powodu. Można tu odpocząć zarówno fizycznie, ale przede wszystkim psychicznie. W niektórych można też zatrzymać się na dłużej (w Disentis taką możliwość mają jedynie mężczyźni). Odwiedzam klasztorny kościół, w którym podziwiam piękny barokowy wystrój – w szczególności malowidła na suficie. Po kilkunastominutowym odprężeniu wsiadam na rower i ruszam dalej przed siebie.

Pamiętacie, jak wspominałem o temperaturze powietrza i prognozach pogody? No właśnie. Po chłodnym poranku, potęgowanym przez alpejski klimat, przyszedł czas na ocieplenie. Nie pozostaje mi nic innego, jak ściągnąć polar, napić się wody w solidnej ilości i dopiero wówczas zacząć pedałować.

W Disentis opuszczam drogę główną z numerem 19 i przekraczam Górny Ren. Rozpoczynam… podjazd. I to nie byle jaki podjazd. Może nie jest to wspinaczka na Przełęcz Gotarda czy Oberalppass, ale… potrafi zmęczyć. Głównie dlatego, że temperatura powietrza rośnie z każdą minutą, zbliżając się do prawie 30 stopni Celsjusza. Trasa wiedzie raz lasem, raz w odsłoniętym terenie. Najwyższy punkt podjazdu znajduje się we wiosce Cavardiras, za którą czeka mnie… zjazd do doliny Renu. I po to się wspinałem, żeby za chwilę ponownie znaleźć się na tej samej wysokości nad poziomem morza? Cóż… Nie podejrzewałem wtedy, że to pytanie zadam sobie dzisiaj jeszcze nie raz. Przynajmniej widoki na Alpy i dolinę Renu wynagradzają ten wysiłek z nawiązką. 🙂
Gdy znajduję się ponownie w dolinie, nawierzchnia asfaltowa drogi zmienia się w szutrową. Takie naprzemienne odcinki różnej jakości będą mi towarzyszyć aż do miasteczka Ilanz. Z jednej strony jest to urozmaicenie trasy, a z drugiej – szuter (a okresowo nawet gruntowa droga) zwiększa prawdopodobieństwo przebicia opony (co przy obciążonym rowerze, jakim się poruszam, i tak jest spore). Nie wspominam o zmniejszonej prędkości jazdy, która jest nieco irytująca, szczególnie na zjazdach. Tak bardzo chciałoby się rozpędzić w dół i… chłodzić… .
Jadąc w dalszym ciągu piękną, alpejską doliną Renu i mijając kolejne szwajcarskie wioski, docieram do miejscowości Trun. Tuż przed nią przekraczam (nie po raz pierwszy i ostatni) rzekę i wspinam się na kolejne wzgórze. Muszę przyznać, że trasa podoba mi się coraz bardziej. Mimo narastającego zmęczenia i upału, staram się chłonąć każdą chwilę otaczającego mnie piękna, a także… wodę z wodopojów, które są licznie rozmieszczone na trasie.

W Tavanasa powracam na prawy brzeg Renu. Od tej pory aż do Ilanz poruszam się monotonną szutrową drogą. Pierwszy asfalt spotykam dopiero na ulicach miasteczka. Nie zatrzymuję się tu ani na chwilę, lecz prę do przodu po wygodnym asfalcie.

Sielanka fizyczna nie trwa jednak długo. Rozpoczynam kolejny już dzisiejszego dnia podjazd, drugi pod względem trudności po wspinaczce na Oberalppass. Na odcinku około 10 km pokonuję 240 m przewyższenia. Może nie jest to aż tak spektakularna wartość, jak w przypadku innych alpejskich podjazdów, ale wystarczająca, abym się nieźle zmęczył. Tym bardziej, że temperatura powietrza cały czas rośnie, a sił ubywa z każdym kolejnym kilometrem. Z tego też powodu częściej sięgam po zapasy jedzenia i uzupełniam wodę z miejscowych zbawiennych kranów.
Ciekawym i przydatnym elementem oznakowania szlaku Eurovelo 15 na szwajcarskim odcinku są informacje o stromych podjazdach. Także i tutaj, zaraz po opuszczeniu miasteczka Ilanz, taka informacja pojawia się na kilku tabliczkach informacyjnych. Dla mnie jest to jedynie przypomnienie, gdyż prześledziłem przewyższenia na trasie już wcześniej, ale dla kogoś innego może być to cenna wskazówka, aby… oszczędzać siły 😉 .
W pewnych momentach podjazdu organizm zmusza mnie do zejścia z siodełka i prowadzenia roweru. Nie są to jednak długie odcinki i zawsze po takich przerwach w pedałowaniu wsiadam ponownie na jednoślad.
Wysiłek, jaki wkładam w pokonywanie kolejnych metrów przewyższenia, wynagradzają mi coraz piękniejsze widoki, jakie roztaczają się z szosy, którą się poruszam. Szosy, bo droga ta jest publiczna, o średnim natężeniu ruchu samochodowego i motocyklowego. Wraz ze wzrostem wysokości obserwuję coraz wyraźniej zarysowujący się Przełom Górnego Renu, do którego najpiękniejszego fragmentu pozostaje mi coraz mniej kilometrów.
Tuż przed miejscowością Versam docieram do punktu, w którym podjazd ustępuje miejsca wypłaszczeniu, a następnie rozpoczyna się tak długo przeze mnie wyczekiwany zjazd. Za wioską staje się on wyjątkowo stromy, okraszony sporą ilością serpentyn, przez co nie mogę się zbytnio rozpędzić. W ciągu kilku minut osiągam wysokość około 700 m n.p.m., docierając do miejsca widokowego na wąwóz rzeki Rabiusa, będącej jednym z dopływów Renu.

Wybieram to miejsce na odpoczynek nie ze względu na zmęczenie fizyczne, ale na piękne widoki, które roztaczają się z jednego z mostów przerzuconych nad rzeką. Mosty są bowiem dwa: nowszy, którym poprowadzono ruch publiczny, oraz starszy – pełniący funkcję turystyczną. Spędzam tu kilka minut, uwieczniając piękne widoki na zdjęciach. Gdy spoglądam z niego w dół, ciężko opanować mi niewielkie zawroty głowy. Nie wiem, czy można określić to jako lęk wysokości, ale z pewnością nie czułbym się pewnie, gdyby na moście nie było barierek zabezpieczających przed wpadnięciem do rzeki.

Po chwili odpoczynku ruszam dalej wąską, ale wciąż uczęszczaną przez samochody i motocykle, drogą. Momentami jest tak ciasno, że w licznych tu skałach konieczne było wykucie dziur, aby można było przejechać na drugą stronę zwężenia. Nie ma szans, aby zmieściły się tu jednocześnie dwa pojazdy. Na szczęście ruch nie jest na tyle intensywny, aby stanowiło to problem.

Szlak prowadzi mniej więcej po płaskim terenie. W odległości około kilometra od mostów nad rzeką Rabiusa zatrzymuję się na niewielkim parkingu. Przypinam rower do barierki i kieruję się w stronę polecanego punktu widokowego na Przełom Górnego Renu.

Miejsce to, zwane przez niektórych górnolotnie „szwajcarskim Grand Canyonem”, zasługuje z pewnością na uwagę. Do tej pory wąwóz podziwiałem z perspektywy dalszej odległości. Teraz mam okazję podziwiać go w pełnej okazałości.
Z parkingu do punktu widokowego prowadzi wygodna, szeroka, szutrowa droga, która w końcowej fazie ulega zwężeniu. Jest też bardziej stromo, przez co należy uważnie stawiać każdy krok. Z moim rowerem objuczonym tobołami na pewno bym tu nie wlazł.
Z punktu widokowego roztacza się cudowna panorama Przełomu Renu. Jest tak piękna, że spędzam w tym miejscu około 15 minut, a i tak uważam, że spokojnie mógłbym tu być o wiele dłużej. Korzystam ochoczo z postawionej pod drzewem ławki i kontempluję magiczne widoki szwajcarskiego „Grand Canyonu” 😉 .
Powracam na szlak i ruszam dalej swoim dwukołowym rumakiem. Przyjemna, asfaltowa droga prowadzi fragmentami blisko przepaści nad Renem, co dodatkowo uprzyjemnia jazdę, jednocześnie wprowadzając konieczność zachowania wytężonej uwagi, aby nie znaleźć się w rzecznej toni. Po drodze mijam miejsca widokowe, ale już się na nich nie zatrzymuję. Panorama z poprzedniego miejsca, które Wam opisałem, jest w mojej ocenie lepsza niż widoki „z ulicy”, co nie oznacza, że są one brzydkie. Co to to nie!
To, co piękne, szybko się jednak kończy. Droga odchodzi w las i zjazdem sprowadza do miejscowości Bonaduz. A zjazd ten jest wprost wymarzony dla rowerzysty! Nachylenie jest wręcz idealne (nie za duże, nie za małe, takie prima sort), a na szosie nie ma zakrętów. Sprawia to, że przez pewien czas nie muszę w ogóle pedałować i w „magiczny” sposób melduję się w centrum miasteczka.
Z głównej drogi odbijam na północ, w stronę Renu, który przekraczam na wysokości miejscowości Tamins. Tu czeka mnie ostatni stromy podjazd na dzisiejszym odcinku Eurovelo 15. Ostatni, ale na tyle wymagający, że postanawiam zejść z roweru i idąc na łatwiznę, poprowadzić rower. Podjazd prowadzi do uroczego centrum Tamins. Na samym „szczycie” odnajduję tabliczkę oznajmiającą, że do Chur, czyli mojej dzisiejszej destynacji, pozostało mi „jedyne” 11 kilometrów. To dodaje mi sił do tego stopnia, że nawet nie odpoczywam, tylko pruję dalej na wschód.
Odcinek szlaku między Tamins, a Chur można spokojnie określić jako sielankowy. Lokalna, wąziutka droga, o znikomym ruchu samochodowym, sprowadza stopniowo w dół w szeroką dolinę Renu. Otaczające ją góry są dla mnie niejako wizualizacją alpejskich, sielskich krajobrazów. I mimo, iż asfaltowa trasa po pewnym czasie się wypłaszcza, a upał dalej doskwiera, bliskość Chur dodaje energii do pedałowania.
Po godzinie 17:30 w końcu docieram do dzisiejszego miejsca noclegowego – Camp au Chur. Nie jest to na pewno tak klimatyczny kemping, jak ten z ostatniej nocy w Andermatt, ale przynajmniej jest tu wszystko, co mi potrzeba. Po zameldowaniu i rozbiciu namiotu przygotowuję sobie obiad w postaci liofilizowanego dania z torebki. Jednocześnie obserwuję grupę holenderskich emerytów grających w petanque – grę towarzyską popularną szczególnie we Francji. Po posiłku i odpoczynku… idę na spacer do centrum miasteczka.

Jeśli zastanawiacie się, dlaczego po całodziennym pedałowaniu w górskim terenie mam jeszcze ochotę wybrać się na spacer na Stare Miasto w Chur, oddalone o około 3 km od mojego kempingu, już spieszę Wam z odpowiedzią. Chur to najstarsze miasto Szwajcarii posiadające piękną architekturę i unikalny klimat. To tutaj rozpoczyna się trasa słynnego Bernina Expres, która kończy się we włoskim Tirano. Również w Chur znajduje się znany fanom filmu „Obcy” bar Gigera, który swoją nazwę zawdzięcza szwajcarskiemu projektantowi – H.R.Gigerowi, twórcy sylwetki tej postaci, który urodził się właśnie w tym mieście. A to wszystko w pięknej alpejskiej scenerii, która otacza stolicę Gryzonii.
Z kempingu udaję się spokojną uliczką na południowy wschód. Nie wziąłem ze sobą kurtki przeciwdeszczowej, choć niebo nie wygląda na przyjazne. Cóż… mam nadzieję, że mnie oszczędzi. W końcu od początku mojej wyprawy nie spadła jeszcze ani jedna kropla wody!

Moje nadzieje spełzły na niczym, gdyż im bliżej centrum, tym mocniej kropi. Na szczęście obywa się bez pełnoskalowego deszczu, więc i tak nie jest najgorzej. Na granicy Starego Miasta – Grabenstrasse – ruch staje się coraz większy. Zauważam również grupy kibiców piłkarskich. Nic dziwnego, bowiem właśnie dzisiaj odbywa się mecz grupowy Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej: Szkocja – Szwajcaria.

Wchodzę na Stare Miasto jedną z bram miejskich – Obertor i kieruję się na wschód ulicą Obere Gasse. Zaprowadzi mnie ona na Martinsplatz, przy którym znajduje się kościół ewangelicki pw. świętego Marcina. W świątyni wciąż odbywa się nabożeństwo, zatem nie wchodzę do środka.
Na uliczkach Starego Miasta jest coraz mniej ludzi. Wygląda na to, że zapełnili już okoliczne puby i kafejki, gdzie będą oglądać wspomniany wcześniej mecz. Dzięki temu mogę doświadczać klimatu centrum miasteczka jeszcze bardziej niż podczas najazdu turystów i miejscowych.
Z Martinsplatz kieruję się w górę po schodach na Wzgórze Zamkowe, na którym przez kilka wieków, w zbudowanym tam pałacu, rezydowali biskupi. Opodal budynku, w którym obecnie mieści się muzeum, dostrzegam najpiękniejszy kościół Chur – Katedrę Wniebowzięcia NMP. Świątynia liczy sobie około 800 lat. Niestety nie dane jest mi zajrzeć do jej wnętrza, gdyż… drzwi są zamknięte :’-( .

Ruszam więc dalej, obchodząc Stare Miasto od wschodu. Nagle zauważam przepiękny spektakl. Zasnute do tej pory chmurami niebo, w promieniach zachodzącego słońca stanowi przepiękne tło dla miejskiej, średniowiecznej zabudowy. No przyznam szczerze, że nie spodziewałem się takiej niespodzianki na zakończenie tego jakże wyczerpującego, ale cudownego dnia.

Ulicą Reichsgasse ponownie wkraczam na Stare Miasto. Aplauz, jaki w pewnym momencie słyszę z okolicznych pubów utwierdza mnie w tym, co potem sprawdzam w internecie – Szwajcarzy strzelili wyrównującego gola i remisują ze Szkotami 1:1. W ten sposób średniowiecze Chur przeplata się ze współczesnością reprezentowaną przez piłkarskie EURO 2024. Kluczę wśród pięknych, klimatycznych uliczek miasteczka, aby po chwili dojść pod miejski ratusz. Spacer po centrum kończę w tym samym miejscu, w którym go zacząłem – pod bramą Obertor.
Do kempingu droga już prosta. Docieram do niego po zmroku i od razu kieruję się w stronę pryszniców. Nie pragnę niczego innego, jak właśnie tego. Wracając do namiotu po napełnieniu butelek wodą, spotykam… Polaka podróżującego z rodziną camperem po Szwajcarii. Po raz kolejny utwierdzam się w przekonaniu, że chyba jednak nie jesteśmy tak biednym Narodem, skoro stać nas na wakacje w Szwajcarii… .
Po wyczerpującym (choć nie aż tak jak wczoraj) dniu zasypiam bardzo szybko. Smutno mi tylko, że to moja ostatnia noc w Alpach podczas tego wyjazdu. Ale nic to! Trzeba w końcu przeć do przodu!
Na kolejną część relacji z przejazdu Eurovelo 15 zapraszam tutaj.
[…] Na kolejną część relacji z przejazdu Eurovelo 15 zapraszam tutaj. […]