Dzień 3: Bellinzona – Andermatt
Ciężko powiedzieć, czy dzisiejsze poranne zmęczenie jest konsekwencją wysiłku z ostatnich dwóch dni, czy bardziej psychicznym nastawianiem się na fizyczne wyczerpanie, które dopiero ma nadejść. Jedno jest pewne – dzisiaj łatwo nie będzie – nie ma się co oszukiwać. Z tego też względu planuję opuścić kemping jeszcze przed godziną 8. Na śniadanie przygotowuję sobie najbardziej kaloryczną owsiankę spośród tych, które ze sobą zabrałem i… ruszam przed siebie!
Pierwsze kilometry nie zwiastują tego, co mnie czeka. Trasa wiedzie doliną rzeki Ticino, po stosunkowo płaskim terenie, bardzo łagodnie nabierając wysokości. Gdyby nie wysokościomierz w zegarku, nawet nie zauważyłbym, że w ogóle pnę się pod górę. Dobrze, że przynajmniej mogę się dzięki temu rozgrzać i być bardziej gotowym na długi i męczący podjazd na Przełęcz Świętego Gotarda.
Staram się wybierać trasy o jak najmniejszym natężeniu ruchu samochodowego. Zamiast głównej drogi prowadzącej na przełęcz trzymam się lokalnych szlaków, które doprowadzają mnie do miejscowości Biasca.
Łatwo już było. Teraz zaczyna się prawdziwa zabawa. Zagęszczenie poziomic rośnie z każdym kolejnym kilometrem. Czuję to doskonale wtedy, gdy coraz częściej muszę zatrzymywać się na uzupełnienie zapasów kalorii i nawodnienie organizmu. Wiedząc, że im bliżej przełęczy, tym mniejsza szansa na znalezienie sklepu z wodą, staram się korzystać z umieszczonych w miejscowościach na trasie fontann z wodą pitną.
To dla mnie jest w ogóle hit. W Szwajcarii i nie tylko, w centrach wsi, miast i miasteczek znajdują się wodotryski, z których spokojnie można pić wodę doskonałej jakości. Jest to błogosławieństwo szczególnie dla takich osób jak ja, które w upalne dni przemierzają duże odległości, szybko się odwadniają i potrzebują dużej ilości wody. Dzięki nim można nie tylko oszczędzić pieniądze na zakupach, ale przede wszystkim uzupełniać zapasy na najbliższe kilometry. Nie wyobrażam sobie, gdybym musiał zakupić kilka litrów wody w plastikowych butelkach i targać je z sobą pod górę. Tym bardziej, że mój ekwipunek już i bez niej jest mocno obciążony.
Wraz z nabieraniem wysokości nad poziomem morza spada moja średnia prędkość. Jednocześnie zwęża się dolina rzeki Ticino, a co za tym idzie, zmuszony jestem jechać główną drogą prowadzącą na przełęcz. Doprecyzowując – drogą, którą można jechać rowerem. Istnieje bowiem równoległa trasa szybkiego ruchu, na której w 1980 roku ukończono budowę tunelu pod Przełęczą Świętego Gotarda (o długości niespełna 17 km). Z wiadomych względów nie można poruszać się po niej jednośladem. A nawet gdyby można było, to pytanie – po co? Jakże bowiem odmówić sobie okazji do wspinaczki na wysokość ponad 2100 m n.p.m. i podziwiania pięknych alpejskich widoków!
Powróćmy jednak do bardziej przyziemnej rzeczywistości, czyli mojej rowerowej wspinaczki. Opowieści o górskich panoramach brzmią zachęcająco i inspirująco, ale aby je zobaczyć, należy się najpierw „trochę” wysilić. Uświadamiam sobie to bardzo dobrze tuż za miejscowością Giornico, gdy przeżywam swój pierwszy prawdziwy kryzys na trasie. Jak się później okaże, niestety nie ostatni. Podjazd na tym odcinku jest na tyle stromy, że zatrzymuję się bardzo często, ale… wciąż jadę. Na trasie pojawiają się pierwsze wysokie wiadukty. Gdy pomyślę, że nie jestem nawet w połowie dzisiejszej trasy, zaczyna mi się robić niedobrze. Pojawiają się u mnie myśli, że chyba nie doceniłem tej przełęczy, że patrzyłem na nią przez pryzmat podjazdów na polskie beskidzkie wzniesienia, które mają się nijak do alpejskich przewyższeń. Cóż… będę miał nauczkę na przyszłość.
Mój nastrój na chwilę poprawia krótki zjazd. Jest to jednak radość przez łzy, no bo skoro jadę w dół, to mój dotychczasowy wysiłek włożony w podjazd można by uznać za bezcelowy. Cóż… nic na to już nie poradzę. Z przerwami, ale wciąż jadąc, a nie prowadząc rower, docieram do miasteczka Faido. Stromizna, jaka towarzyszy mi po wyjechaniu z miejscowości, w końcu mnie pokonuje. Jest tak duża, że schodzę z siodełka. Wkrótce pojawiają się pierwsze tunele, w których muszę korzystać z lampek rowerowych. Mimo regularnego nawadniania się i uzupełniania kalorii, czuję w nogach trudy dzisiejszego etapu. A przecież wyjechałem dopiero na wysokość niecałych 1000 m n.p.m. Nie wróży to niczego dobrego… .
Miejscowość Airolo jawi mi się jako kamień milowy podjazdu na Przełęcz Świętego Gotarda. Nie tylko dlatego, że przekraczam w niej magiczne 1000 m n.p.m., ale też z uwagi na fakt, iż jest to ostatnie mijane przeze mnie włoskojęzyczne miasteczko podczas wyprawy. Po drugiej stronie przełęczy mówi się już po niemiecku. Po opuszczeniu terenu zabudowanego mijam zjezdzajacą z góry rowerzystkę, którą pytam, czy „La Tremola”, czyli sławna brukowana droga prowadząca na przełęcz, jest już otwarta. Twierdzi, że tak. Jeśli ma rację, będzie to oznaczać, że moja trasa do Andermatt (celu mojej dzisiejszej jazdy) skróci się o kilka kilometrów. Byłoby dobrze… . Jej „Avanti!” rzucone na pożegnanie dodaje mi nieco sił, choć… nie wystarczy ich na długo.
Pnę się w górę coraz bardziej. Jest jednak tak stromo, że ponownie schodzę z roweru. Nie zdaję sobie sprawy, że od tej chwili będę go już prowadził prawie do samego punktu kulminacyjnego podjazdu.
Otoczenie staje się coraz bardziej górskie, a asfalt ustępuje miejsca kostce brukowej. Nieba wcale nie widać. Przysłaniają je stalowe chmury. Witajcie mroczne Alpy!
Nie dość, że czuję się wyczerpany, to na domiar złego… wyczerpuje mi się bateria w zegarku, który rejestrował moją trasę. Najdłuższy i największy podjazd w moim życiu nie zostanie zarejestrowany w całości. No niech to szlag! Morale spada mi o kilkadziesiąt procent. Zatrzymuję się na chwilę na podładowanie baterii i wykorzystuję ten czas na odpoczynek. Po chwili obok mnie zatrzymuje się lokalny motocyklista. Opowiada, że w tym roku zima trwała wyjątkowo długo i właśnie dlatego „La Tremola” wciąż jeszcze jest zamknięta. A więc jednak… Moje nowe nadzieje, które wstąpiły we mnie po spotkaniu z włoską rowerzystką, prysnęły właśnie jak mydlana bańka… . Wizja kilku dodatkowych kilometrów do przejechania jeszcze bardziej mnie dołuje. Mam kryzys przez duże K.
Chwilę oddechu przynosi mi krótki odcinek trasy, gdzie łączą się brukowana „La Tremola” i „nowa” droga nr 2, która prowadzi na przełęcz nieco okrężnie, bo mniej stromo. Dla pewności sprawdzam, czy faktycznie „La Tremola” jest zamknięta, ale niestety… . Znak zakazu ruchu nie pozostawia mi żadnych wątpliwości. Nie zamierzam go łamać, tym bardziej w Szwajcarii. I to nie tylko dlatego, że obawiam się ewentualnego mandatu. Chodzi głównie o to, że gdyby okazało się, że przy samej przełęczy droga jest nieprzejezdna, to łagodnie mówiąc miałbym „mały problem”. Musiałbym wówczas wracać do Airolo, a jutro powtarzać cały podjazd od nowa. Na to nie mogę sobie pozwolić.
Jeśli do tej pory myślałem, że jest ciężko, to kolejny odcinek podjazdu uświadamia mi, jak bardzo się myliłem. I nie – nie chodzi wcale o to, że jestem coraz bardziej wyczerpany. Akurat prowadząc rower, jakby na to nie patrzeć, trochę odpoczywam. Zmęczenie utrzymuje się zatem na podobnym poziomie. Moim nowym problemem jest to, iż na drodze, po której wciąż pcham rower, ruch samochodowy jest bardzo duży. Oglądam się za siebie co chwilę, tak naprawdę nie wiadomo po co. Chyba po to, żeby się jeszcze bardziej dołować. Patrzę na zegarek. Czas płynie nieubłaganie. Liczę godziny i minuty, czy uda mi się dotrzeć na kemping w Andermatt przed godziną 20, czyli do końca możliwości zakwaterowania. Póki co mam jeszcze zapas czasu, nawet zakładając, że wciąż będę głównie prowadził rower.
Temperatura powietrza spada coraz bardziej. Wynosi zaledwie kilka stopni Celsjusza powyżej zera. Widoki na dolinę rzeki Ticino i ośnieżone Alpy są coraz bardziej urzekające. Jeszcze przedwczoraj jechałem w krótkim rękawku wśród palm i śródziemnomorskiego krajobrazu północnych Włoch, a dziś w iście zimowym krajobrazie pnę się na wysokość ponad 2000 m n.p.m.
Wody w bidonie jest coraz mniej. Co prawda, z uwagi na temperaturę powietrza, nie ubywa jej zbyt szybko, ale i tak może mi jej nie wystarczyć do Andermatt. Mijający mnie kierowcy przeważnie zachowują spokój. Ci, którzy trąbią, zazwyczaj mnie w ten sposób pozdrawiają. Jestem co do tego przekonany, aż do momentu, gdy jedna pani, trąbiąc na mnie, jednocześnie puka się w głowę. Nie za bardzo rozumiem o co jej chodzi, ale… czasami po prostu trudno zrozumieć kobiety… . 😉
Na drodze pojawiają się pierwsze płaty śniegu. Przechodzi mi przez myśl, aby z przefiltrowanego śniegu ugotować sobie ciepłą herbatę, a resztę wody popijać do końca trasy z bidonu. Z uwagi na szybko upływający czas rezygnuję jednak z tego pomysłu.
Znajduję się na wysokości ponad 1600 m n.p.m., gdy docieram do przydrożnego sklepu z pamiątkami. Zakupuję w nim najdroższą w życiu półlitrową butelkę gazowanej wody mineralnej o wartości 3 franków. Przy sklepie znajduje się punkt widokowy, z którego podziwiam alpejskie krajobrazy, jednocześnie wykorzystując tę chwilę na odpoczynek.
Prowadząc rower, docieram do długiego na 1,5 km tunelu. To ostatni nieprzyjemny odcinek mojej dzisiejszej trasy. Po jego pokonaniu będzie już tylko łatwiej. Na szczęście ruch samochodowy nieco zmalał i pokonuję go ze względnym spokojem.
Moment, gdy uświadamiam sobie, że dotarłem prawie do końca podjazdu, jest cudowny. Morale idzie do góry, siły stopniowo wracają, a ja delektuję się widokiem Alp i otaczającej przyrody. Na zboczu góry zauważam kilka pasących się koziorożców alpejskich (przynajmniej tak mi się wydaje, jeśli ktoś jest w stanie zidentyfikować ten gatunek, to niech mnie poprawi). Nieco dalej zatrzymuję się na jednym z punktów widokowych „Grand Tour od Switzerland”. To szlak, na którym znajdują się najbardziej znane i najpiękniejsze lokalizacje w Szwajcarii. Z miejsca, w którym jestem, roztacza się urzekający widok na Alpy oraz wspomnianą już wcześniej kilkakrotnie „Tremolę”. Wije się ona w majestatyczny sposób wśród zaśnieżonych alpejskich szczytów, wznosząc się stopniowo w kierunku Przełęczy Świętego Gotarda.
W jej kierunku zmierzam także i ja. Droga się nieco wypłaszcza, a zatem nie pozostaje mi nic innego jak tylko… wskoczyć na rower i ukończyć podjazd na przełęcz w jedyny właściwy sposób. Tuż przed końcem podjazdu trąbi na mnie jeden z kierowców, unosząc kciuka do góry. Gdyby tylko wiedział, że większość podjazdu spędziłem na prowadzeniu roweru… . 😅
Około godziny 18:20, zmęczony, ale i szczęśliwy docieram na Przełęcz Świętego Gotarda. Nie spędzam na niej zbyt wiele czasu, ale wystarczająco, aby nacieszyć się widokami, odpocząć i wykonać parę zdjęć. Wkoło krajobraz iście zimowy – kilkumetrowe śnieżne zaspy uzmysławiają mi, że Alpy to nie przelewki, nawet w czerwcu, cztery dni przed rozpoczęciem astronomicznego lata. W najwyższym punkcie przełęczy docieram na wysokość 2106 m n.p.m. To ponad 100 m wyżej niż Kasprowy Wierch. No pięknie… .
Nie tracąc czasu, wsiadam na rower i ruszam w dół, w kierunku Andermatt. Odpoczynek na przełęczy był mi potrzebny również dlatego, gdyż będąc przepoconym po tak długim podjeździe, nie chciałem od razu jechać dalej. Mógłbym to przypłacić w najlepszym przypadku przeziębieniem, na co stanowczo nie mogłem sobie pozwolić.
Ponaddziesięciokilometrowy zjazd do kempingu Gotthard zajmuje mi niecałe pół godziny. To niesamowite, biorąc pod uwagę wcześniejszą, kilkugodzinną wspinaczkę na przełęcz. W drodze do Andermatt zatrzymuję się na jednym z punktów widokowych na miejscowość Hospental, gdzie spotykam… rodzinę Polaków, podróżujących samochodem po Szwajcarii. Chwilę rozmawiamy, a następnie kontynuuję zjazd.
Gotthard Camping położony jest na wysokości ok. 1440 m n.p.m., a więc wcale nie tak nisko, jak mogłoby się wydawać. To prawie 100 m wyżej niż bieszczadzka Tarnica. Na miejsce docieram kilka minut przed godziną 19. Zdążyłem! Po wypełnieniu dokumentów rozbijam namiot w przepięknie położonym miejscu, w samym sercu Alp. Okazuje się, że niepotrzebnie stresowałem się, czy zdążę dotrzeć na kemping przed godziną 20. Tuż obok znajduje się bowiem specjalnie wydzielony sektor, w którym można rozbić się już po godzinach pracy recepcji. Widocznie nie jestem pierwszą osobą, która mogła mieć problemy z dotarciem na czas na miejsce… .
Co robi normalna osoba po wstępnym ogarnięciu się na polu namiotowym po wyczerpującym, całodziennym etapie jazdy rowerem po górach i pokonaniu prawie 2000 m przewyższeń? Na pewno nie to co ja – udaję się na spacer po Andermatt. 😅 Ale zaraz… no właśnie… kto powiedział, że ja jestem normalny?
Idąc w kierunku centrum miasteczka, od razu zwracam uwagę na miejsce, w którym kiedyś mieściła się stacja benzynowa. Była ona wyjątkowa, gdyż to kolejne miejsce w Szwajcarii, jakie mijam na swojej trasie, które zagrało w jednym z filmów o brytyjskim agencie 007. Jeśli następnym razem będziecie oglądać Goldfingera, zwróćcie na nie uwagę. Miejsce jest chyba dość popularne, gdyż nawet o tak późnej porze spotykam tu fotografującego się na tle swojego BMW pana z Monachium.
Andermatt to niewielkie, liczące sobie około 1500 mieszkańców miasteczko w niemieckojęzycznym kantonie Uri. Wszechobecne są tu szwajcarskie flagi, a i symbol regionu – byk z czerwonym kolczykiem w nosie – widoczny jest często na budynkach. To, co mi się tu podoba, to piękna architektura budynków. Myślami sięgam Zakopanego, gdzie góralski styl już dawno zaczął ustępować nowoczesnemu, bezpłciowemu budownictwu, które zupełnie tam nie pasuje.
Spacer po miasteczku kończę przy moście na rzece Reuss. Opodal znajduje się miejsce, gdzie zaczyna się rowerowy szlak Eurovelo 15. To właśnie nim będę podążał przez najbliższe kilkanaście dni, aż do Morza Północnego. Oczywiście jeżeli wszystko pójdzie zgodnie z planem… .
Wracam na kemping przed godziną 21. Idę pod prysznic, w międzyczasie korzystając z możliwości bezpłatnego naładowania telefonu komórkowego, a następnie… gotuję sobie obiad. Trochę późno jak na tak męczący dzień, jednak wiem, że jutro czeka mnie podjazd na kolejną alpejską przełęcz. Nie mogę zatem nie przyjąć kolejnej solidnej porcji węglowodanów. W przeciwnym wypadku miałbym jeszcze większe problemy na trasie niż dziś.
Po zmroku kemping wygląda jeszcze bardziej magicznie niż za dnia. Pasące się krowy muczą coraz rzadziej, a alpejskie szczyty widać coraz słabiej. Andermatt zasypia. Podobnie jak ja.
[…] Na kolejną część relacji z przejazdu Eurovelo 15 zapraszam tutaj. […]