Dzień 2: Jezioro Maggiore – Bellinzona
W poniedziałkowy poranek nad jeziorem Maggiore witają mnie błękitne niebo i słońce. Niestety równie szybko dołączają do nich komary. Na błogi relaks w otwartym namiocie nie ma zatem szans.
Moje pierwsze śniadanie na trasie stanowi liofolizowana owsianka – jedna z wielu, które zabrałem ze sobą na wyprawę. Jest to szybki i praktyczny sposób na prosty, kaloryczny i jednocześnie zdrowy posiłek. Wysuszoną porcję z torebki wystarczy jedynie zalać wrzątkiem, odczekać kilka minut i gotowe! Owszem, na pewno taniej wyjdzie samodzielne przygotowywanie śniadania od podstaw, ale na tak intensywnych wakacjach wolę ten czas przeznaczyć na relaks. Zaletą takiego rozwiązania jest również to, że torebki z liofilizatami nie zajmują dużo miejsca w sakwach i są stosunkowo lekkie, co jest dla mnie bardzo istotne. Podsumowując – bardzo polecam!
Nie przepadam za porannym pakowaniem się ze wszystkimi klamotami na rower. Szczególnie w sytuacji, gdy miejsca w sakwach jest „na styk” i trzeba dobrze zbalansować ciężar, aby nie bujało podczas jazdy. No ale cóż… nie przez cały czas jest przyjemnie. Żeby czerpać przyjemność z podróży, na początku trzeba się do niej odpowiednio przygotować. Jak dobrze, że zaraz po wskoczeniu na rower i pierwszych dotknięciach pedałów, cały marazm w magiczny sposób przemija i od razu pojawia się uśmiech na twarzy 🙂 .
Po opuszczeniu kempingu przekraczam rzekę Toce i skręcam na wschód. Trasa prowadzi raz po wydzielonym pasie wzdłuż głównej drogi o całkiem sporym natężeniu ruchu, raz po wydzielonej ścieżce rowerowej. Momentami zbliża się do wody tak bardzo, że od jeziora Maggiore dzieli mnie jedynie barierka ochronna. Nie mam wątpliwości – to piękny odcinek szlaku, który mógłby trwać i trwać… .
Z głównej drogi zjeżdżam tuż przed miejscowością Verbania. Kieruję się do centrum miasteczka, gdzie zatrzymuję się na punkcie widokowym na jezioro Maggiore. Jest on wyjątkowy, gdyż znajduje się prawie na samym krańcu cypla, wychodzącego w głąb akwenu. Przerwę na fotografowanie wykorzystuję również na uzupełnienie zapasu kalorii oraz nawodnienie.
Jadąc wzdłuż wybrzeża, co chwilę zatrzymuję się na podziwianie widoków. Od teraz zaczynam kierować się na północ, w stronę granicy ze Szwajcarią.
Wygodna i bezpieczna ścieżka rowerowa wzdłuż głównej drogi skończyła się. Dalej poruszam się już razem z samochodami. Na szczęście ruch pojazdów nieco zmalał i specjalnie mi to nie przeszkadza. Tym bardziej, że szosa prowadzi cały czas wzdłuż jeziora, raz bliżej, raz nieco dalej od niego, ale prawie zawsze jest ono w zasięgu mojego wzroku. Owszem, zdarzają się podjazdy i zjazdy, jednak nie są na tyle strome, aby mi to przeszkadzało.
Od wody oddalam się na chwilę dopiero w miejscowości Cannero Riviera, której centrum mijam od północy. Za miasteczkiem zatrzymuję się przy drodze, aby podziwiać i sfotografować, jak malowniczo jest ono położone. Zabudowania z czerwonymi dachami schodzą stopniowo ze wzgórza nad jezioro Maggiore. Okoliczne góry porastają bujne, zielone lasy, a gdzieniegdzie pojawiają się palmy. Właśnie tak wyobrażam sobie górsko-śródziemnomorską scenerię pięknych krańców północnej Italii. Chcę się nią nacieszyć jak najpełniej, gdyż jutro wkroczę w Alpy, gdzie o takie przyjemne ciepełko nie będzie już łatwo.
Uradowany uroczym widokiem na Cannero Riviera ruszam dalej na północ. Mijam coraz więcej aut na szwajcarskich tablicach z kantonu Ticino – najdalej na południe wysuniętego regionu tego kraju. To znak, że nieuchronnie zbliżam się do granicy.
Mimo że Szwajcaria nie należy do Unii Europejskiej, rowerzystom nikt na granicy nie sprawdza dokumentów ani się nimi specjalnie nie interesuje. Kontrola dotyczy jedynie kierowców samochodów. Należy tylko pamiętać, aby na wszelki wypadek mieć przy sobie dowód osobisty lub paszport, ale to już chyba „oczywista oczywistość”.
Sceneria po szwajcarskiej stronie niespecjalnie się zmienia. Droga cały czas prowadzi malowniczą szosą wzdłuż jeziora Maggiore, zatem widoków nie brakuje. Od wody oddalam się dopiero po dotarciu do miasteczka Ascona. Zatrzymuję się tu na reprezentacyjnej promenadzie z kolorowymi kamieniczkami, którą często uwieczniają na swoich obrazach artyści. Po chwili kontemplacji ruszam dalej, w kierunku słynnego Locarno.
Ciężko mi stwierdzić, czy Locarno jest znane bardziej z odbywającego się tu w sierpniu Międzynarodowego Festiwalu Filmowego, czy może z traktatów lokarneńskich, podpisanych tutaj w 1925 r. Jest to również najniżej położone miasto w Szwajcarii. Wysokość Locarno nad poziomem morza (tuż przy jeziorze Maggiore) przekracza nieznacznie 200 m.
Swe pierwsze kroki po dotarciu do miasta kieruję w stronę położonego malowniczo na wzgórzu sanktuarium Madonna del Sasso. Cóż… nie ukrywam, że dotarcie tam z objuczonym bagażami i rowerem do łatwych nie należy. Szczególnie biorąc pod uwagę stromiznę uliczek, które do niego prowadzą. Końcówka dojścia przebiega już po schodach, a zatem jeśli chcecie tam dotrzeć, korzystając z roweru, musicie go zostawić na dole. Można tam również dojechać okrężną drogą, lecz jest ona dłuższa, gdyż dedykowana samochodom.
Wspinaczka pod sanktuarium tak mnie zmęczyła, że zadowalam się jego widokiem z dołu. Z tej perspektywy wygląda ono równie pięknie i z czystym sumieniem polecam Wam tu zajrzeć! Z góry rozciągają się piękne widoki na jezioro Maggiore i Locarno.
W mieście odwiedzam jeszcze dwa kościoły – pw. św. Franciszka oraz NMP. Zjazd do centrum miasteczka jest niby mniej wyczerpujący, ale i tak nie mogę się za bardzo rozpędzić. Wolę nie testować wytrzymałości hamulców wśród ciasnych uliczek Locarno. W drodze nad jezioro odwiedzam jeszcze Piazza Grande. To właśnie na tym placu (jednym z największych w Szwajcarii) co roku odbywa się wspomniany wcześniej festiwal filmowy.
Po dotarciu na promenadę nad jeziorem Maggiore postanawiam odpocząć i w znacznym stopniu uzupełnić zapasy kalorii i wody. Wszak, będąc w najniżej położonym mieście Szwajcarii, zdaję sobie sprawę, że od tego momentu aż do Przełęczy św. Gotarda będzie już tylko „pod górę”. I to niemało – 1900 m przewyższenia to prawie tak, jakbym z poziomu morza rozpoczął podejście na Giewont. No… ciężko to sobie wyobrazić w taki sposób, żeby nic nie zabolało 🙂 .
Jadąc promenadą na wschód, stopniowo oddalam się od centrum miasta. Dalsza część trasy przebiega główną drogą o dużym natężeniu ruchu. Mimo że czasami posiada ona wydzielony pas dla rowerzystów, nie czuję się na niej zbyt komfortowo. Tuż za Locarno po raz ostatni spoglądam na jezioro Maggiore, wzdłuż którego jechałem przez ostatnią dobę. Przede mną coraz wyraźniej rozpościera się łańcuch Alp. Na najwyższych szczytach dostrzegam śnieg. To już nie przelewki… .
W tym miejscu pozwolę sobie na krótką dygresję. Na północny wschód od Locarno rozciąga się malownicza Dolina Verzasca, którą polecam odwiedzić, jeśli już znajdziecie się w pobliżu. Oprócz spaceru wzdłuż skał i przepływającej między nimi rzeki, warto odwiedzić miejsce, w którym James Bond, grany przez Pierce’a Brosnana skoczył na bungee z zapory zbudowanej na jeziorze Vogorno (w ciągu rzeki Verzasca). Była to jedna z akcji filmu GoldenEye – polskim widzom znanego również dlatego, iż dziewczynę Bonda zagrała w nim Izabella Scorupco. Żądni przygód i emocji mogą także i dzisiaj skoczyć śladem agenta 007 i lecieć ponad 200 m w dół. Hmmm… przyznam, że brzmi to kusząco… . Może następnym razem się na to zdecyduję, jeśli będę w pobliżu. Póki co, odbicie z obranej trasy w bok, połączone z podjazdem, przekonuje mnie, aby zostawić sobie tę atrakcję na „kiedy indziej”.
Za miejscowością Lavertezzo opuszczam główną drogę, aby skierować się na rzadziej uczęszczane, lokalne ścieżki, o znikomym ruchu samochodowym. Od tej chwili będę poruszał się przepiękną doliną rzeki Ticino, aż do miejsca dzisiejszego kempingowania w miasteczku Bellinzona.
Słońce wciąż mocno daje w kość. Kiedy docieram na kemping jest nieco po godzinie 15. Niestety okazuje się, że recepcja ma przerwę do godziny 17, a co za tym idzie, nie będę mógł wcześniej oficjalnie rozbić namiotu. Trochę komplikuje to moje plany. Chciałem bowiem na spokojnie ogarnąć się na miejscu, zostawić tu rower i na piechotę udać się na zwiedzanie miasteczka. W zaistniałej sytuacji nie pozostaje mi nic innego, jak tylko ruszyć jednośladem do centrum Bellinzony i wcześniej pospacerować po tej uroczej miejscowości.
Kemping od starego miasta dzielą około 3 km. Jest to z pewnością przyjemna jazda, chyba że „ma się w nogach” 80 km, jak ja dzisiaj, a słońce wciąż nie daje za wygraną.
„Bellinzona è bellissima” – tak z pewnością wzdychają Włosi i włoskojęzyczni mieszkańcy Szwajcarii, gdy zatrzymują się w tym mieście. Bo jest do czego wzdychać! Miasteczko, choć właściwszym określeniem byłoby raczej „miasto”, liczy sobie ponad 40 tys. mieszkańców i jest stolicą kantonu Ticino. Jego największą atrakcją jest system trzech twierdz: Castel Grande, Castello di Montebello oraz Castello di Sasso Corbaro, które w 2000 r. zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Zanim skieruję się na pierwszą z nich, postanawiam odpocząć na jednym z głównych placów miasta, przed kolegiatą św. Piotra i Stefana. Po odnalezieniu wolnej, zacienionej ławki, wyciągam zastrzyk dodatkowej energii w postaci kabanosów, popijam resztką przefiltrowanej wody i rozkoszuję się widokiem na Stare Miasto z przepięknymi kamieniczkami wokół placu. Po nabraniu sił zostawiam rower na stojaku i rozpoczynam wspinaczkę na pierwszą z twierdz – Castello di Montebello.
Nie ukrywam, że po przejechaniu tylu kilometrów, wspinaczka po schodach nie należy do przyjemności. Czują to doskonale moje mięśnie ud, które gdyby mogły, pewnie wykrzyczałyby mi prosto w twarz, co o tym sądzą. Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie wspiął się przynajmniej na jedną z twierdz. Magiczne słowo „UNESCO” robi swoje 😉 .
Po dotarciu do bram Castello di Montebello postanawiam nie wchodzić do jej środka, lecz delektować się widokami spod jej murów na miasto. A jest co podziwiać! Malowniczo położona w dolinie rzeki Ticino i otoczona alpejskimi szczytami Bellinzona to po prostu przepiękne miejsce, które z czystym sumieniem polecę każdemu, kto mnie o to zapyta. W panoramie miasta zwracam uwagę na kolejną z miejskich twierdz – Castel Grande, która prezentuje się stąd naprawdę imponująco. Postanawiam… wejść teraz na nią. Informacje o cenach biletów, godzinach wstępu i inne ciekawostki na temat systemu „Fortezza Bellinzona” znajdziecie tutaj.
Po zejściu z twierdzy wsiadam na rower i podjeżdżam kilkaset metrów pod kolejną z warowni – Castel Grande. To jedyna twierdza spośród wspomnianych trzech, która jest otwarta przez cały rok, także w sezonie zimowym. Szukając schodów, które zaprowadzą mnie na górę, natrafiam na… windę! No wybaczcie, ale w zaistniałej sytuacji nie mogę nie skorzystać z takiego daru losu i wyjeżdżam, a nie wchodzę na górę. Chyba mi się w końcu należy po całym dniu wysiłku 🙂 .
Castel Grande jest położona na podobnej wysokości co Castello di Montebello. Podziwiam z niej zarówno twierdzę, na której przed chwilą byłem, jak i tę trzecią – najwyżej umiejscowioną, a jednocześnie najbardziej oddaloną od centrum miasta – Castello di Sasso Corbaro. Tam już jednak nie planuję dzisiaj dotrzeć. Moje nogi by mi tego nie wybaczyły. Po zwiedzaniu schodzę kamiennym zejściem do centrum miasta i kieruję się z powrotem w stronę mojego kempingu.
Z pozostałych atrakcji Bellinzony warto jeszcze odwiedzić kościół Santa Maria delle Grazie, gdzie znajduje się piękny renesansowy fresk.
Kemping Bellinzona to dogodne miejsce na nocleg przed wyruszeniem w kierunku Przełęczy św. Gotarda lub na południe, skąd właśnie przyjechałem. Gdy docieram do recepcji po raz drugi, tym razem jest już otwarta. Ekspresowo melduję się i rozbijam namiot, a w międzyczasie uprzejmy pan recepcjonista oferuje podładowanie smartfona, z czego ochoczo korzystam. Cena za pobyt z namiotem na kempingu w Szwajcarii nie może być niska (w przeliczeniu na złotówki wynosi ponad 100 zł), ale cóż poradzić… . Trzeba się z tym po prostu pogodzić, nie narzekać i… przestać w tym kraju wszystko przeliczać na złotówki, bo można stracić całą przyjemność z podróżowania. Obiecuję Wam jednak, że przepiękne szwajcarskie krajobrazy tak bardzo Was zauroczą, że nie będziecie żałować każdego wydanego tu franka. No chyba że na ewentualne mandaty drogowe 😉 .
Po wyczerpującym dniu nadchodzi w końcu czas na relaks. Z pewnością się przyda, gdyż jutro czeka mnie prawdziwa alpejska wspinaczka, której mam nadzieję podołam. Oby tylko uda nie obraziły się na mnie za ich dzisiejsze maltretowanie… .
Mimo gwaru, jaki panuje na kempingu, zasypiam dość szybko. Zmęczenie zrobiło swoje.
Na kolejną część relacji z przejazdu Eurovelo 15 zapraszam tutaj.
[…] Na kolejną część relacji z przejazdu Eurovelo 15 zapraszam tutaj. […]