Dzień 1: Z Lugano nad Jezioro Maggiore
Jeśli jesteście zainteresowani genezą pomysłu na wyprawę rowerową wzdłuż Renu i samymi przygotowaniami, zapraszam tutaj na jej skrótowy opis. A tymczasem… zaczynajmy!
Z dworca autobusowego w Lugano kieruję się nad jezioro o tej samej nazwie, w stronę centrum miasteczka. Jest jeszcze rześko i częściowo pochmurno. Wiem jednak, że prognozy pogody na dzisiaj są zgodne – będzie coraz cieplej, a z biegiem dnia słońce będzie bardziej i bardziej przygrzewać.
Nad jeziorem Lugano tajemniczo snują się chmury, przysłaniając nieco okoliczne alpejskie szczyty. Nie są to najwyższe góry, ale wystarczająco wysokie, aby tworzyły magię tego miejsca. Jako że w autobusie nie zdążyłem zjeść śniadania, siadam na jednej z ławeczek nad brzegiem akwenu i rozpoczynam swój poranny posiłek. Dość szybko zaczynają towarzyszyć mi ptaki, które bezczelnie obsiadają mnie z każdej strony, usiłując uszczknąć coś dla siebie z mojego śniadania. Wpatrują się we mnie szelmowskim wzrokiem, nauczone zapewne takiego zachowania przez ludzi. Owszem, dokarmiam ptaki, ale zimą. Uważam, że robienie tego o ciepłej porze roku bardziej im szkodzi niż pomaga. Po kilku minutach dają za wygraną, a ja pełen energii i werwy mogę ruszać dalej, w kierunku słonecznej Italii.
Przede mną ponad 90 km trasy z licznymi podjazdami i zjazdami. Co prawda nie będą to Alpy w czystej postaci, ale i tak przewyższenia na trasie nie należą do najmniejszych. Ładny to będzie trening jak na sam początek wyprawy.
Znad jeziora Lugano ruszam na południe. Pierwszy podjazd czeka mnie już niebawem, po kilku minutach jazdy. Od samego początku czuję, że mój bagaż trochę waży. O dziwo jednak przyzwyczajam się do tego dość szybko i udanie balansuję nim na boki. W okolicy miejscowości Agno docieram nad kolejny brzeg jeziora Lugano. Z drogi, którą jeżdżą samochody, kieruję się na piękną ścieżkę rowerową biegnącą nad jeziorem. Asfaltowo-szutrowa trasa prowadzi mnie do granicy szwajcarsko-włoskiej, za którą czeka mnie kolejny podjazd.
Zanim wjadę do Włoch, zatrzymuję się na chwilę na jednej z ławek. Już czas nasmarować odkryte fragmenty ciała kremem z filtrem UV (używam tylko „50”). Słońce smaży bowiem coraz bardziej, a nie chcę zostać przez nie usmażony pierwszego dnia wyprawy.
Już po pierwszych godzinach pedałowania zwracam uwagę na styl jazdy szwajcarsko-włoskich kierowców (a właściwie Włochów i włoskojęzycznych Szwajcarów). Niespecjalnie przejmują się oni odstępem, jaki zachowują podczas wyprzedzania rowerzystów. Czuję to doskonale na swojej skórze. Na szczęście tylko „w przenośni”, a nie będąc przez nich potrąconym, choć czasami mam wrażenie, że mało brakuje do nieszczęścia.
Miłym zaskoczeniem są za to dla mnie włoskojęzyczni rowerzyści. Pozdrawiają mnie podczas wyprzedzania, niezależnie od tego, jak drogiej klasy sprzęt i odzież posiadają. Nawet gdy wyprzedza mnie kilkuosobowa grupa, to każdy z nich wita się ze mną osobno i z uśmiechem na ustach – „Ciao!”. Gdyby tylko przenieść to na nasz swojski grunt. Gdy sobie tak jadę, przypominają mi się polscy pseudogadżeciaże w dopiero co zakupionych na wyprzedaży strojach z lycry, którzy uważają się za lepszych od pozostałych, a to tylko dlatego, że mają lepszy sprzęt i odzież. Prawie nigdy nie odpowiadają oni na pozdrowienia, dziwnie spoglądając na właśnie mijanego amatora. Oczywiście nie chcę uogólniać, że „lycra” = buractwo na kolarskim szlaku, bo pewnie tak nie jest. Jest to jednak temat do oddzielnej dyskusji. Podobnie jak jazda rowerami szosowymi po drodze publicznej, gdy równolegle do niej przebiega ścieżka rowerowa. Koniec dygresji.
Raz pnąc się w górę, raz zjeżdżając z góry, przejeżdżam przez kolejne włoskie miasteczka i wioski, w których toczy się typowe, włoskie „dolce vita”. Mieszkańcy odpowiadają na pozdrowienia „buongiorno”, a w pobliskich fontannach mogę zaczerpnąć świeżej, rześkiej wody i schłodzić głowę, gdyż zrobiło się naprawdę upalnie.
Wraz z przekroczeniem rzeki Ticino opuszczam Lombardię i wkraczam do Piemontu. Zbliżam się do najbardziej na południe wysuniętego punktu mojej wyprawy, na krańcach jeziora Maggiore, w miejscowości Casteletto sopra Ticino. Od teraz będę podążał na północ ruchliwą drogą nr SS33, która prowadzi prawie cały czas wzdłuż brzegu tego jednego z największych alpejskich jezior. Niewątpliwą zaletą tej trasy jest to, iż nie ma na niej aż tak długich i stromych podjazdów, jakie do tej pory dane mi było pokonywać w pierwszej połowie dnia.
Nie zmienia to jednak faktu, że wciąż niemiłosiernie grzeje. W związku z tym telefon, którego używam jako nawigacji, uprzejmie informuje mnie, że już tego dłużej nie zniesie. Musi się na chwilę wyłączyć, aby odpocząć i się schłodzić. Nie pozostaje mi nic innego, jak wykorzystać ten moment na relaks i przyjęcie odpowiednich ilości wody i kalorii.
Na drodze panuje spory ruch. Jest w końcu niedziela, koniec weekendu. Zapewne to mieszkańcy Mediolanu, korzystając z pięknej pogody, wybrali się nad jezioro Maggiore, które nie jest od niego wcale tak bardzo oddalone.
Po kolejnych kilku kilometrach docieram do miasteczka Arona, pięknie położonego na zachodnim brzegu akwenu. Widać, że to bardzo popularne miejsce, licznie odwiedzane przez turystów. Postanawiam je zwiedzić również i ja, klucząc przez chwilę wśród jego urokliwych i ciasnych, kamiennych uliczek. Taki odpoczynek od siodełka, podczas prowadzenia roweru przez historyczne centrum miasteczka, jest dla mojej pupy zbawienny 🙂 .
Przez następne kilkadziesiąt kilometrów jadę wzdłuż zachodniego brzegu jeziora Maggiore, raz mniej, a raz bardziej zbliżając się do tafli wody. Moją uwagę zwracają w szczególności Wyspy Boromejskie. Archipelag liczy 5 wysp. Jego nazwa, jak pewnie się domyślacie, pochodzi od znanego rodu Boromeuszy. Władają oni na tym terenie od średniowiecza aż po współczesność.
Po godzinie 16 docieram do miasteczka Feriolo. To właśnie tutaj planuję zatrzymać się na nocleg na jednym z miejscowych kempingów. W recepcji nikogo nie ma, ale po pewnym czasie w końcu udaje mi się znaleźć odpowiednią osobę, która może mnie zakwaterować i pobrać opłatę za pobyt. Próbuję porozumieć się w języku włoskim, ale chyba nie za dobrze mi to wychodzi, gdyż Pani w recepcji przechodzi, nie pytając mnie o zdanie, na język angielski. Jakby to powiedzieć… czyżbym nawet „buongiorno” i „ciao” nie wypowiadał poprawnie? :/
Rozbijając swój namiot już wiem, że komary w tym miejscu nie są zbyt łaskawe. Od razu wyciągam zatem swój środek przeciw owadom i rozpylam wokół siebie antykomarzą atmosferę. Gdy mój mobilny domek już stoi, postanawiam wziąż prysznic. Mam nadzieję, że to zniechęci komary do dalszego zainteresowania moją osobą. Nadzieje są jednak złudne, gdyż im bliżej wieczora, tym te drapieżne bestie tną coraz zacieklej. Nie może być jednak inaczej, gdyż kemping, na którym się znajduję, mieści się przy ujściu rzeki do jeziora Maggiore. Tyle wilgoci wokół to wymarzone środowisko dla komarów, a właściwie… komarzyc, które nie przepuszczą żadnej okazji na wieczorną ucztę.
Na kempingu nie ma tłumów. Największą grupę turystów stanowi kilkunastoosobowa ekipa hiszpańskich motocyklistów, którzy zrobili sobie objazdówkę po okolicy. Oprócz nich na kempingu są zauważalni Niemcy oraz Holendrzy. Nic dziwnego, skoro ten sposób podróżowania we wspomnianych krajach wciąż ma się bardzo dobrze.
Po prysznicu gotuję sobie swój pierwszy obiad. Jest nim – a jakże – tagliatelle al ragù (dziękuję Marta za merytoryczną korektę 🙂) Nie może być inaczej, skoro jestem we Włoszech. Po posiłku postanawiam chwilę odpocząć, a następnie udaję się nad brzeg jeziora.
Dociera do mnie, w jak pięknym miejscu jestem. Co prawda, z uwagi na wspomniane wcześniej komary, nie kontempluję widoków zbyt długo, ale i tak wystarczająco na tyle, aby naładować baterie. Nie mogłem sobie wymarzyć lepszej nagrody na koniec dnia po całodziennym wysiłku fizycznym. Na koniec żegnam się z moimi sąsiadami, którymi jest rodzina zajęcy, i oddaję się powoli w objęcia Morfeusza.
Nie sądziłem, że dzisiejszy odcinek, który liczył sobie ponad 90 km, zmęczy mnie tak bardzo. Uświadamiam sobie wówczas, że pokonałem kilka sporych podjazdów i mogło być przecież gorzej. Pociesza mnie to, że dzięki wykręceniu tylu kilometrów, jutro będę miał do pokonania dużo krótszy dystans niż pierwotnie planowałem. Obym tylko o poranku nie miał zakwasów… .