Ukraina i Mołdawia, dzień 9: Perła Mołdawii – Orheiul Vechi (Stare Orhei)
Niedziela. Wybierając się poprzedniego dnia do Tyraspolu, nie musiałem zwracać uwagi na rozkład jazdy, gdyż marszrutki odjeżdżają mniej więcej co pół godziny. W przypadku dzisiejszej wycieczki do Orheiul Vechi sprawa wygląda zupełnie inaczej. Poranne kursy są tylko dwa i to w odstępie godzinnym, co motywuje do szybszej pobudki i wyjścia na dworzec.
Na rozkładzie jazdy próżno szukać marszrutek do Orheiul Vechi. Pojawia się za to miejscowość, która z nią sąsiaduje, Trebujeni. Busy odjeżdżają z dworca centralnego w Kiszyniowie (Gara Centrala), ale z jego części podmiejskiej (Suburban). W przypadku kłopotów z jego odnalezieniem, na pewno ktoś Wam pomoże, nawet „busiarze”. Jeśli mimo wszystko nie zdążycie na marszrutkę do Trebujeni, możecie próbować „złapać” busa do Branesti – miejscowości położonej przy głównej drodze do miasta Dubosary. Odległość, jaka dzieli Branesti od Orheiul Vechi, to jednak 5 km, a więc ok. 1 godziny szybkiego marszu.
Najbliżej Orheiul Vechi znajduje się miejscowość Butuceni, jednak pierwsza marszrutka, która tam dociera, odjeżdża z Kiszyniowa dopiero o 10:20, docierając na miejsce tuż przed południem. To za późno, szczególnie w okresie jesienno-zimowym, gdy zmrok zapada szybciej.
Odjazd pierwszej marszrutki do Trebujeni zaplanowany jest na godzinę 8:35, a cena za przejazd wynosi ok. 27 mołdawskich lei. Podróż trwa około półtorej godziny. Tłoku nie ma, bo w końcu jest niedziela. Moją uwagę zwraca droga, która jest lepszej jakości niż większość, którymi do tej pory miałem „przyjemność” jeździć po Mołdawii.
Proszę kierowcę, aby zatrzymał się jak najbliżej zabytkowego kompleksu (moja marszrutka nie jedzie drogą, która sprowadza bezpośrednio do Orheiul Vechi). Wysiadam z busa. Po kilkunastu sekundach, gdy marszrutka znika za wzniesieniem i wokół nie ma „żywego ducha”, czuję się prawie jak na pustyni. Jesienny, szary, ponury krajobraz rozjaśnia jedynie wizja ujrzenia za chwilę największej atrakcji Mołdawii.
Wszechobecna cisza, która mnie otacza, to coś pięknego. Kieruję się na południe do widocznego już w oddali kompleksu. Jedynie co kilka minut lokalną drogą przejeżdża jakiś samochód. To ludzie udający się na niedzielne nabożeństwo do położonej na skarpie nad brzegiem rzeki Raut świątyni.
Orheiul Vechi to kompleks archeologiczno – krajobrazowy, któremu należy się parę słów wstępu na temat jego położenia i historii.
Z geologicznego punktu widzenia Orheiul Vechi znajduje się na terenie, które kilkadziesiąt milionów lat temu zajmowało Morze Sarmackie (Paratetyda). W utworzonych wtedy osadach powstał przełom rzeki Raut. Dziś, w tworzących wysoką na około 100 m skarpę wapieniach, możemy znaleźć muszle i inne skamieniałości, będące pozostałościami po faunie późnego mezozoiku i wczesnego trzeciorzędu.
Początki osadnictwa na tych terenach sięgają czasów Traków, Sarmatów, Gotów, czy Hunów. Podziemne monastery zaczęły powstawać tu już w IX w., Trwało to aż do czasu najazdu tatarskiej Złotej Ordy, kiedy to w XIII w. założyła ona tzw. Nowe Miasto (Shehr al-Djedid). Do dziś, dzięki archeologicznym wykopaliskom, możemy wypatrzeć w okolicy pozostałości meczetu, łaźni, a nawet karawanseraju. Panowanie tatarskie na tych terenach nie trwało długo. Wraz z pokonaniem ich przez Litwinów w XIV w., miasto stopniowo zaczęło podupadać. Swój ponowny rozkwit zanotowało w XV w., kiedy istniał tu już średniowieczny gród, wzniesiony przez Mołdawian. W XVII w. miasto opuszczono, a ludność przeniosła się niżej, do pobliskiej, współczesnej wsi o nazwie Stare Orhei (Galusek Ł., Jurecki M., Dumitru A., Janas K., Żurek Sz., Rumunia. Mozaika w żywych kolorach oraz Mołdowa, wyd. Bezdroża, wydanie 4, Kraków, 2011).
Pokonanie dystansu do Butuceni, gdzie znajduje się kompleks, zajmuje mi kilkanaście minut. Ścieżka na stromy brzeg rzeki Raut rozpoczyna się tuż przy przystanku autobusowym. Nieopodal zauważam budkę informacji turystycznej zamkniętą na kłódkę, w której w sezonie letnim są ponoć pobierane opłaty za wstęp w wysokości 15 mołdawskich lei. Cóż… mamy listopad, a więc nic dziwnego, że nikomu nie chce się tutaj siedzieć. Wśród odwiedzających kompleks zdecydowanie dominują mieszkańcy okolicznych miejscowości i Kiszyniowa. Obok budki znajduje się tablica informacyjna w języku rumuńskim – chyba pierwsza tego typu, którą dane mi było zobaczyć w Mołdawii. To najlepszy dowód na to, że nawet w takim miejscu jak Orheiul Vechi, uważanym za najpiękniejsze w Mołdawii, zagospodarowanie turystyczne wciąż pozostawia wiele do życzenia. Zastanawia mnie tylko jedno – dlaczego mimo tylu walorów i tak wielkiego znaczenia dla kultury i historii, miejsce to nie zostało do tej pory wpisane na listę międzynarodowego dziedzictwa UNESCO… ?
Ścieżka powoli pnie się pod górę, a ludzi na szlaku pojawia się coraz więcej. Na horyzoncie zauważam pierwsze interesujące miejsce – dzwonnicę, przy której umieszczono jeden z symboli Orheiul Vechi – charakterystyczny wapienny krzyż.
Obok dzwonnicy znajduje się wejście do podziemnego monastyru Pestere (w dosłownym tłumaczeniu z języka rumuńskiego – „jaskinie”), który od lat 90 XX w. ponownie pewni swą pierwotną funkcję. Mieszka w nim mnich, u którego można zakupić różne dewocjonalia. Do pomieszczenia, w którym znajduje się piękny ikonostas, prowadzi sztucznie wykuty w XIX w. tunel (wcześniej dostać się tutaj można było jedynie na linie od strony rzeki).
Co prawda wejście do monastyru jest bezpłatne, ale warto zostawić choć kilka lei ofiary. Idąc dalej tunelem, odnajduję wyjście na niewielką półkę skalną, z której podziwiam przełom Rautu z niecodziennej perspektywy, od środka skarpy. W skałach, które otaczają podziemny monastyr, zauważam monety wetknięte w szczeliny. Cóż mogę powiedzieć… miejsce jest cudowne i posiada niesamowity klimat.
Wychodząc na powierzchnię, spotykam parę proszącą o zrobienie zdjęcia na tle krzyża. Początkowo rozmawiamy w języku rosyjskim. Potem przechodzimy na… polski. Okazuje się bowiem, że młoda dziewczyna z Mołdawii ma polskie pochodzenie i chciała pokazać swój kraj chłopakowi ze… Szwecji. Powiem szczerze… takiego międzynarodowego towarzystwa w tym miejscu i o tej porze roku się nie spodziewałem :).
Po kilku minutach marszu w górę docieram do Cerkwi Zaśnięcia Najświętszej Maryi Panny, powstałej w 1904 roku. Dopiero co zakończyło się niedzielne nabożeństwo, zatem mogę obserwować, jak dużym powodzeniem wśród wiernych cieszy się to miejsce.
Idąc dalej na wschód, nie spotykam już interesujących i tak okazałych atrakcji jak choćby monastyr Pestere. Niemniej jednak postanawiam zobaczyć i sfotografować mijaną cerkiew i przełom Rautu z nieco innej perspektywy.
Ni stąd, ni zowąd do mojej wędrówki przyłącza się mały, biały kundelek. Towarzyszy mi przez większość mojego dalszego spaceru, nienachalnie oczekując jakiegoś poczęstunku. Idąc dalej, spotykamy jeszcze krowy i kozy. Prawie jak w ZOO… ;).
Im dalej na wschód, tym mniej ludzi. Większość kończy swą wędrówkę na Cerkwi Zaśnięcia NMP i nie ma w tym nic dziwnego. Także i ja w końcu postanawiam zawrócić. Spoglądam na zegarek i stwierdzam, że to najwyższa pora. Godzina odjazdu powrotnej marszrutki z Trebujeni do Kiszyniowa, o której poinformował mnie kierowca z porannego kursu, zbliża się nieuchronnie.
Mój czworonożny towarzysz opuszcza mnie w okolicach cerkwi. Po drodze kupuję od dzieciaka sprzedającego dewocjonalia figurkę – rzeźbę pobliskiego krzyża na wapiennej skale. Po kolejnych kilkunastu minutach docieram do miejscowości Butuceni, w której z każdym rokiem powstaje coraz więcej pensjonatów i prywatnych kwater, oczekujących na gości.
Czeka mnie teraz wspinaczka asfaltową drogą do miejsca, w którym wysiadłem z busa, a następnie ponownie w dół, do miejscowości Trebujeni. Tuż przed nią zauważam… marszrutkę jadącą w jej kierunku. Macham na kierowcę, ale pokazuje mi, że zaraz będzie wracał w stronę Kiszyniowa. Spoglądam na zegarek. Rzeczywiście – do godziny odjazdu pozostało ok. 20 minut, zatem mam jeszcze trochę czasu, który postanawiam wykorzystać na zwiedzanie widocznych z drogi pieczar.
Po lewej stronie drogi mijam pozostałości po tatarskiej, średniowiecznej łaźni, przechodzę przez most na rzece Raut i skręcam w prawo, na wschód.
Wydeptaną ścieżką wspinam się na zbocze skalnej ściany, będącej kontynuacją tej, po której szedłem w okolicach Butuceni. Spoglądam na południe i faktycznie – w oddali widać odwiedzone dziś przeze mnie Cerkiew Zaśnięcia NMP i dzwonnicę. Po chwili docieram do sztucznie wykutych jaskiń. Prezentują się ciekawie, ale to, co w nich odstrasza, to współczesne napisy, którymi „okraszono” ich ściany. Jak widać, nawet na takim odludziu nie brakuje wandali… .
Po zrobieniu paru zdjęć i ostatnim spojrzeniu na przełom Rautu, postanawiam wrócić do miejscowości Trebujeni kilka minut przed podaną przez kierowcę godziną odjazdu busa. Po minucie… zauważam marszrutkę odjeżdżającą w kierunku Kiszyniowa. Nie mogę uwierzyć w to co widzę. Czyżby kierowca uznał, że skoro szedłem w stronę Trebujeni, to może sobie tak po prostu odjechać przed czasem? Cóż… w końcu to Mołdawia… wschód… . Po chwili zastanowienia dochodzę do wniosku, że to jednak możliwe i nic mi się nie przywidziało.
Nie wiedząc, o której odjeżdża kolejny bus do Kiszyniowa (o ile w ogóle odjeżdża), kieruję się w stronę centrum wsi, gdzie znajduje się przystanek autobusowy.
„Wsi spokojna, wsi wesoła… „. Tak, używając słów Jana Kochanowskiego, można by określić Trebujeni. Cisza, spokój, wszechobecne studnie i piękne bramy prowadzące do gospodarstw domowych. Tak zapamiętam tę niewielką miejscowość, urokliwie położoną nad brzegiem rzeki Raut. Nawet nie staram się iść chodnikiem, choć sprawia lepsze wrażenie niż asfalt, na którym jest więcej łat niż jednolitej, gładkiej nawierzchni.
Po dojściu do przystanku autobusowego i zorientowaniu się, że kolejna marszrutka odjeżdża do Kiszyniowa za… półtorej godziny (sic!), postanawiam wrócić do skalnych pieczar nad Rautem i spędzić w nich nieco więcej czasu. Nie będę przecież ślęczał na ławce w zimnie i wilgoci, będąc dodatkowo przeziębionym. Spacer mnie rozgrzeje.
Po eksploracji sztucznych jaskiń wracam na przystanek. Zaczepia mnie babcia, u której upewniam się, że marszrutka do Kiszyniowa normalnie jeździ o tej porze. Powoli zaczynają schodzić się ludzie. Chyba jestem uratowany :).
Bus przyjeżdża kilkanaście minut przed odjazdem. Miejsc jest wystarczająco dużo. Zmęczony, ale zadowolony z wycieczki, ruszam w stronę Kiszyniowa.
W rytmach mołdawskiego disco docieram do mołdawskiej stolicy po około półtorej godziny jazdy. Głodny, postanawiam nie odwiedzać hostelu, lecz udać się bezpośrednio do znanej mi restauracji La Placinte. Racząc się placintami i mołdawskim winem, myślę o jutrzejszym dniu. W planach mam odwiedziny w piwnicach winnych Cricovej.
Najedzony docieram do hostelu. Czuję się lepiej niż wczoraj, ale wciąż zbyt źle, aby chciało mi się wyjść na wieczorny spacer po mieście. Lepiej oszczędzać siły na jutro. W końcu nie wiem, czy dam radę oprzeć się pokusie skosztowania słynnego mołdawskiego wina prosto z piwnicy… :).
Galeria zdjęć z Ukrainy do obejrzenia tutaj.
Galeria zdjęć z Mołdawii do obejrzenia tutaj.