Ukraina i Mołdawia, dzień 6: W poszukiwaniu Stepów Akermańskich
Bezchmurny poranek nastraja pozytywnie i motywuje do działania. Tym żwawiej ruszam więc w kierunku dworca kolejowego, spod którego odjeżdżają marszrutki do Białogrodu nad Dniestrem (Білгород-Дністровський), czyli dawnego Akermanu. Nie znajdziecie ich na dworcu autobusowym Privoz. Marszrutki z numerem 560 odjeżdżają co kilkadziesiąt minut z ulicy Starosinnej (Старосінна). Podróż trwa około dwóch godzin, czasami trochę więcej. W 2015 r. cena za przejazd wynosiła 47 hrywien, teraz zapewne jest to ponad 50). Oczywiście można do Białogrodu dojechać także pociągiem. Jest to dużo tańsza opcja, ale składy kursują tak rzadko, że z punktu widzenia turysty jedynym plusem takiego rozwiązania może być sam przejazd, traktowany jako atrakcja.
Podczas podróży podziwiam krajobrazy za oknem: poranne korki w Odessie, życie okolicznych mieszkańców… . Im bliżej Białogrodu, tym bardziej sielsko. Marszrutka wjeżdża na wąską i długą „kosę”, która oddziela liman Dniestru od Morza Czarnego. Liman, czyli płytka i duża zatoka, oddzielona od większego zbiornika pasem lądu, jest w tym wypadku ostatnim akcentem biegu najdłuższej rzeki Ukrainy. Mijam kurorty: Karolino-Bugaz, Zatokę, a także niewielką, ale znaną w całym kraju wioskę Szabo. W jej okolicy znajdują się słynne winnice, jak również siedziba firmy produkującej jedne z najlepszych ukraińskich win (w tym moje ulubione: czerwone, półsłodkie шабо королівський).
Przystanek końcowy marszrutki w Białogrodzie nad Dniestrem znajduje się tuż przy dworcu kolejowym. Aby dojść do Twierdzy Akermańskiej należy kierować się na północ. Nie jest to trudne, gdyż miasto posiada charakterystyczny układ ulic. Większość z nich zbiega się właśnie przy twierdzy.
Początki osadnictwa na terenie obecnego Białogrodu nad Dniestrem sięgają czasów greckich. Już 2,5 tys. lat temu istniała tu grecka kolonia Tyras, a następnie osady rzymskie i bizantyjskie. Nazwa Białogród po raz pierwszy pojawia się w źródłach w XI w., a więc stosunkowo wcześnie. Przez lata władały nim różne nacje. Największe znaczenie posiadał za panowania Mołdawian, gdy należał do jednego z ważniejszych portów czarnomorskich (Grossman A., Krym. Półwysep rozmaitości… oraz Lwów, Kijów i Odessa, wyd. Bezdroża, wydanie 7, Kraków, 2011).
Dziś Białogród nad Dniestrem to senna, nieco zapomniana miejscowość. Gdyby nie wspomniana twierdza, zapewne nie zapuszczaliby się tutaj żadni turyści, a na pewno byłoby ich dużo mniej.
Jeszcze kilka lat temu spora część ulic miasta nosiła nazwy przypominające czasy ZSRR. 8 marca, Feliksa Dzierżyńskiego, Karola Marksa, Fryderyka Engelsa, czy Lenina – co krok można było się poczuć jak w skansenie komunizmu. Podczas mojego wyjazdu mogłem „podziwiać” dosłownie ostatnie miesiące takiego stanu rzeczy. W lutym 2016 r., zgodnie z uchwaloną przez ukraiński parlament ustawą, nazwy ulic zostały przemianowane na bardziej „ludzkie”. Klimat miasteczka pozostał jednak taki sam.
Z dworca kolejowego podążam w stronę pobliskiego parku. Nie spodziewałem się, że będzie tak zadbany, a tu proszę. Żadnych śmieci, elegancka kostka, a w centralnej części parku… bezpłatny dostęp do Wi-Fi. Kto by pomyślał… w takim miejscu?!
Brukowana ul. Mikołaja (Миколаївська), dawna Dzierżyńskiego, to jedna z głównych ulic miasta. Prawie na całej długości cicha i spokojna, w środkowym odcinku pełna jest straganów ze świeżymi owocami, artykułami gospodarstwa domowego i wszystkim tym, co może się przydać w domu. Na zakupy skuszę się po zwiedzaniu twierdzy. Takim owocowym smakołykom nie można się oprzeć.
Im bliżej twierdzy, tym robi się spokojniej. Po dojściu do krańca ulicy, skręcam nieco w prawo i zauważam pierwsze fragmenty murów, widoczne na tle niewielkiego boiska piłkarskiego (jeśli można je tak nazwać), zalanego kilkudziesięcioletnim, powoli zarastającym trawą, asfaltem.
Zmierzam w stronę wejścia do twierdzy. Po chwili zauważam ciemnolazurowy kolor limanu Dniestru, pięknie komponujący się z jasnobłękitnym, bezchmurnym niebem. Ku mojemu zdumieniu, wita mnie nowoczesna kasa biletowa i automatyczne bramki, przez które wchodzi się na teren twierdzy. Bilet wstępu kosztuje 50 UAH (25 UAH dla dzieci), a więc nie tak mało, jak na ukraińskie warunki. Informacje na temat godzin otwarcia twierdzy (w języku rosyjskim) możecie sprawdzić na jej stronie internetowej.
Początki białogrodzkiej twierdzy (zwanej także Białą Twierdzą) związane są z panowaniem mołdawskim w XIV – XV w. Jej główną cytadelę wzniósł hospodar Stefan Wielki. Swoim budowniczym służyła stosunkowo krótko, bowiem już w 1484 roku zdobyli ją Turcy, zmieniając nazwę twierdzy na Akerman. Mimo upływu czasu, do dzisiaj zachowała się w dość dobrym stanie i cieszy oczy turystów. Powierzchnia fortyfikacji wynosi aż 9 ha, długość murów opasających twierdzę 2,5 km, a z początkowych 34 wież i bastionów pozostało do chwili obecnej 26.
Zwiedzając twierdzę, mam okazję poznać jej ogrom. Jest naprawdę spora. Mimo środka tygodnia, nie brakuje tu turystów. Podczas spaceru spotykam zarówno ukraińską wycieczkę szkolną, jak i pojedynczych gości.
Wchodzę na baszty, z których rozciągają się piękne panoramy na samą twierdzę, ale przede wszystkim na liman Dniestru. Nie da się ukryć, że jej położenie to jeden z głównych walorów budowli. Wznosząc twierdzę, jej twórcy z pewnością nie myśleli o niej w kategoriach estetyki, lecz raczej funkcjonalności i zdolności do obrony. Patrząc dzisiaj na większość tego typu obiektów, w większości przypadków można stwierdzić, że na całe szczęście jedno pociąga za sobą drugie.
Podczas spaceru mijam również kilku archeologów prowadzących wykopaliska. Ile jeszcze nieodkrytych skarbów może kryć twierdza? Któż to wie!
Największe wrażenie wywiera na mnie sporych rozmiarów cytadela, która przez sześć wieków praktycznie bez zmian zachowała się do naszych czasów. Idąc dalej, zwracam uwagę na kolejną budowlę, która przypomina o kilkusetletnim tureckim panowaniu w tym miejscu. To resztki minaretu dawnego meczetu garnizonowego.
Na terenie twierdzy spędzam około 40 minut. Przed wyjściem zakupuję pamiątki i ruszam w kierunku bramy głównej. Czy warto wydać tu pieniądze? Myślę, że tak. Mimo że bilety wstępu nie są tanie, warto wybrać się do Białogrodu i poczuć klimat dawnych mickiewiczowskich „Stepów Akermańskich”, wspominając sonety krymskie.
Wychodząc z twierdzy, spotykam na swej drodze… pasące się kozy. Niby nic takiego, ale widok tych zwierząt na tle fortecy przypomina bardziej klimaty azjatyckie niż europejskie.
Czuję się tu jak w rosyjskich Apatytach, miejscowości położonej za kołem podbiegunowym na Półwyspie Kolskim, w której miałem przyjemność mieszkać podczas praktyk studenckich w 2008 r. Takie małe deja vu :). Po chwili utwierdza mnie w tym przekonaniu smutny widok. Podobnie jak w Rosji, przy śmietnikach spotykam kilka bezdomnych psów wygrzewających się na słońcu. Nie da się ukryć, że to wstydliwy problem całej Ukrainy. Nie tylko małych mieścin jak Białogród, ale i większych ośrodków miejskich jak Kijów.
W pobliżu twierdzy znajduje się niewielki sklep z napisem Wina Bessarabii (Вина Бессарабии), przypominający o tym, że jestem w krainie, w której tradycje winiarskie sięgają wielu lat. Niestety jest zamknięty. Nie spędzę więc dzisiejszego wieczoru przy winie zakupionym tuż przy akermańskiej twierdzy.
W Białogrodzie zobaczyłem już wszystko co chciałem. W drodze do dworca kolejowego, spod którego odjadę powrotną marszrutką do Odessy, kupuję świeże owoce na wspomnianym wcześniej targu. Czuć w nich „słońce południa”. Wszak znajduję się prawie nad Morzem Czarnym, gdzie łagodny klimat sprzyja owocom dużo bardziej niż na północy.
Na marszrutkę nie czekam zbyt długo. Większość powrotnej drogi przesypiam. Ostro przyświecające słońce zrobiło swoje. Mimo że minęła dopiero połowa dnia, a dzień nie jest zbyt intensywny, jestem trochę zmęczony. Po dwóch godzinach jazdy docieram pod dworzec kolejowy w Odessie.
Kieruję się w stronę nieodkrytych jeszcze rejonów miasta. Tuż obok dworca kolejowego znajduje się Kulikowe Pole. Budynek sam w sobie nie przykułby mojej uwagi, gdyby nie jego historia, najnowsza historia, a właściwie jedno przykre wydarzenie z 2 maja 2014 r. To właśnie wtedy ukraińscy nacjonaliści spalili żywcem kilkadziesiąt osób, którzy zabarykadowali się w budynku. Dziś każdego dnia przychodzą tu ludzie, przynoszą kwiaty, palą znicze i stoją w zadumie, rozmyślając nad ofiarami tej potwornej zbrodni.
Z Kulikowego Pola idę na północ, w stronę Parku Tarasa Szewczenki. Ta oaza zieleni (w zielonym tak czy owak mieście), jest popularnym miejscem spacerowym mieszkańców Odessy. Znajdziecie tu wiele pomników, stadion lokalnego klubu piłkarskiego Czornomoreć (Чорноморець) i szerokie alejki. Jest piękna pogoda, słońce przyjemnie świeci, a jednak w powietrzu czuć już jesień – po prostu idealnie!
Powoli zmierzam w kierunku hostelu. Mijam znajomą ulicę Puszkina, Operę i udaję się w stronę Puzatej Chaty, w której spożywam kolejny pyszny obiad.
Po zaspokojeniu potrzeb żołądkowych, na chwilę wstępuję do hostelu, a następnie udaję się na sesję fotograficzną wieczornej Odessy. Tym razem biorę ze sobą statyw, aby jeszcze lepiej uwiecznić to piękne miasto na zdjęciach.
A jest co uwieczniać! Mimo że to dopiero połowa listopada, na ulicach pojawiły się świąteczne światełka na drzewach. Nie jestem zwolennikiem tak wczesnego świętowania, choć muszę przyznać, że dzięki temu Bulwar Nadmorski (Приморский Бульвар) prezentuje się nadzwyczaj pięknie.
Gdyby ktoś wysadził mnie z autobusu lub pociągu w tym miejscu, nie powiedziałbym, że jestem na Ukrainie. Skłoniłbym się raczej do stwierdzenia, że znalazłem się w centrum któregoś z miasto monarchii austro-węgierskiej lub Sankt Petersburga (choć oczywiście w mniejszej skali).
Usatysfakcjonowany zdjęciami, po raz ostatni zmierzam w kierunku Morza Czarnego. Ponownie zobaczę je dopiero za kilkanaście dni, gdy będę już wracał do Polski. Odpoczywam chwilę nad ciemnobłękitną taflą wody i zmierzam w kierunku hostelu. Po drodze zahaczam o pocztę, gdzie kupuję pocztówkę, którą następnego dnia zamierzam wysłać do Polski.
Co zapamiętam z Odessy? Z pewnością niesamowity klimat, odmienny od pozostałych ukraińskich miast, sporo kotów na ulicach i przeplatające się języki: rosyjski (który przeważa) i ukraiński, który funkcjonuje tu jakby na siłę. Zadbane ulice i bulwary, a z drugiej strony brudne i zaniedbane podwórka, na których dokańczają żywota wiekowe łady, moskwicze i inne ustrojstwa radzieckiej myśli motoryzacyjnej. Z chęcią tu jeszcze kiedyś powrócę, aby poczuć powiew wiatru wiejącego znad Morza Czarnego, czytając sonety krymskie pod odeskim pomnikiem Adama Mickiewicza.
A co jutro? Jutro tajemnicza Mołdawia… .
Galeria zdjęć z Ukrainy do obejrzenia tutaj.
Galeria zdjęć z Mołdawii do obejrzenia tutaj.