Ukraina i Mołdawia, dz. 2, cz. 3 – współczesny Kijów i… zemsta gołębi
Spod Soboru Michajłowskiego ruszam w kierunku Placu Niepodległości (Майдан Незалежності), popularnie zwanego Majdanem. Prowadzi mnie do niego ulica Michalska (Миха́йлівська). Droga prowadzi cały czas w dół. Nic dziwnego. W końcu opuszczam Górne Miasto i przemieszczam się w kierunku bardziej współczesnej części Kijowa. Po około 10 minutach jestem na miejscu.
Stojąc na rogu placu zastanawiam się, w którą stronę iść. To wcale nie taka prosta sprawa, jakby się mogło wydawać. Wlotów i wylotów przejść podziemnych jest tyle, że można się tu zgubić. Układam sobie w głowie plan placu, fotograficznie zapamiętuję, gdzie co jest i ruszam w dół schodami.
Wychodzę na środku Majdanu. Przede mną pojawia się górująca nad placem „Kateryna”, czyli ustawiona na kolumnie rzeźba przedstawiająca kobiecą postać. Nazywana jest tak dlatego, iż ponoć rzeźbiarz, który stworzył to dzieło, w ten sposób uwiecznił swą córkę Katerynę. Ile jest w tym prawdy, nie wiadomo. Wiadomo za to z całą pewnością, że rzeźba zdobiąca obecnie Majdan nie stała na nim od początku. W zależności od sytuacji politycznej nad placem górowali: archanioł Michał, rosyjski premier Piotr Stołypin, Karol Marks, a następnie… Włodzimierz Ilicz Lenin (Strojny A., Kijów. Miasto złotych kopuł, wyd. Bezdroża, wydanie 2, Kraków, 2009).
Co można powiedzieć o samym placu? Swoją nazwę zawdzięcza wydarzeniom z 1991 r., kiedy to Ukraina stała się niepodległym państwem. Od dawna był także miejscem ważnych wydarzeń politycznych i zgromadzeń społecznych, w tym dwóch XX w. „rewolucji”. I to by było w sumie na tyle.
Nie mam zamiaru rozwijać wątków politycznych, które, omawiając Majdan, same nasuwają mi się na język, ale swoje zdanie na ten temat mam. Wspomnę tylko tyle, że jest ono skrajnie odmienne od wersji przedstawianych w polskich mediach. Na tym zakończę swój wywód.
Sam plac i jego otoczenie bardzo rozczarowuje. Stare płyty chodnikowe, obleśne przejścia podziemne, szarość i nijakość sąsiednich budynków. To wszystko nie pasuje mi do miejsca, które dla Ukraińców jest ponoć tak ważne. Czyżby nie zależało im na odnowieniu Majdanu – symbolu rewolucji? A może szkoda im upiększać coś, co za chwilę może być ponownie zniszczone podczas kolejnego zamachu stanu, jak to miało miejsce w 2014 roku? Bardzo ciekawe… .
Jeden z budynków na placu został przysłonięty przez płachtę z napisem kojarzącym się z ukraińskim nacjonalizmem: „Sława Ukrainie, bohaterom sława”. Pod pomnikiem „Kateryny” odnajduję symboliczną mogiłę (najprawdopodobniej ofiary wydarzeń na Majdanie w 2014 r.) wokół której powiewają flagi: niebiesko-żółta ukraińska i czerwono-czarna UPA. Nie twierdzę bynajmniej, że ofiara, której symboliczna mogiła znajduje się na Majdanie, sympatyzowała ze środowiskami nacjonalistycznymi. Chodzi mi o sam fakt obecności tej flagi, gdziekolwiek by ona nie była.
Moją uwagę zwraca obecność wojska i policji. Niby nic dziwnego, a jednak jest pewna rzecz, która mi tu nie pasuje. W jakim normalnym kraju wojsko zbiera pieniądze na armię na ulicy?! Przeżarte korupcją i zagrożone widmem bankructwa państwo nie jest w stanie zapewnić sprawnego funkcjonowania armii z pieniędzy z budżetu. Chyba nie muszę odpowiadać na pytanie, jak ukraińscy żołnierze mają wobec tego walczyć w Donbasie z lepiej uzbrojonymi siłami prorosyjskimi, wspieranymi zza wschodniej granicy Ukrainy? Temat można by rozwijać, ale nie teraz.
Środek Majdanu od „Kateryny” oddziela główna aleja miasta – Chreszczatyk (Хрещатик). Jako że dzisiaj mamy niedzielę, ulica jest zamknięta dla ruchu kołowego. Wyobrażacie sobie, żeby w Polsce zakazać ruchu na drodze posiadającej po cztery pasy ruchu w jednym kierunku? No właśnie. Nie do pomyślenia. Przechodzę zatem na drugą stronę ulicy, nie korzystając z przejścia podziemnego.
Pod „Kateryną” zauważam jakieś zgromadzenie. Ktoś krzyczy przez megafon. Wokół resztki barykad, zdjęcia weteranów wojennych, a także zabitych w tym miejscu uczestników protestu przed zamachem stanu z 2014 r i obaleniem prezydenta Wiktora Janukowycza. To niesamowite, że w przeciągu kilkunastominutowego spaceru spod Soboru Michajłowskiego na kijowskim Górnym Mieście na Majdan, tak zmieniło się otoczenie i postrzeganie rzeczywistości. Odległa historia starła się ze współczesnością. Z pewnością nie można przejść obok tego obojętnie.
Gdy fotografuję plac, zaczepia mnie para Ukraińców z gołębiami. Zasadniczo nie lubię sytuacji, gdy ktoś mi coś wciska na siłę, gdyż podejrzewam, że będzie potem oczekiwał za to zapłaty. I nie ma żadnego znaczenia, czy taka sytuacja ma miejsce na Ukrainie, w Polsce, Rosji, Niemczech, czy gdziekolwiek indziej na świecie. Po prostu działa mi to na nerwy i koniec.
No ale ok. Nie będę atakował zwierząt. Skoro już gołębiarz postawił mi swojego ptaka (bez skojarzeń, proszę), a właściwie ptaki na barku, nie będę ich zrzucał. Podobno to taka tradycja, ale ich nachalność nie zna granic i jest denerwująca. Grzecznie, acz stanowczo odmawiam wykonania sobie zdjęcia i w końcu „gołębie pokoju” znikają z moich ramion. No i co? No oczywiście! Bez zapłaty się nie obejdzie :D. Chcąc mieć święty spokój, wyciągam symboliczne eurocenty z portfela i znikam czym prędzej, nim dopadną mnie kolejni gołębiarze.
Czas się zakamuflować i schować aparat, który działa na nich jak magnes. Podchodzę do pobliskiej ławki, ściągam plecak i… masz babo placek. A dokładniej rzecz ujmując, gołębi placek, który odnajduję na swoim barku. W krajach arabskich możemy mieć do czynienia z „zemstą faraona”. W Kijowie uważajcie na „zemstę gołębia”! Wycierając „pamiątkę” po białym ptaszysku, stwierdzam, że gołąb to jednak nie głupie stworzenie. Po prostu wyczuł moją niechęć do ostatniej ukraińskiej rewolucji i postanowił mnie za to ukarać. Jeśli jednak liczył na to, że zmienię swoje zdanie na ten temat, to się przeliczył :). Wniosek? Uważajcie na majdańskich gołębiarzy!
Czas na obiad. Gdzie? Oczywiście w Puzatej Chacie! W tym celu z Placu Niepodległości kieruję się na południe Chreszczatykiem i po paru minutach docieram do jadłodajni (nie znajduje się ona bezpośrednio przy ulicy – aby do niej dojść, należy przejść przez bramę, za którą zobaczycie już szyld „Puzatej”. Zamawiam tradycyjnie solankę, pierogi z jagodami i sok. Niebo w gębie! 🙂
Napełniony i zadowolony mogę iść dalej. Cofam się w stronę Majdanu, gdzie mam do załatwienia jeszcze jedną rzecz.
Zanim opuszczę plac, schodzę do przejścia podziemnego, aby zakupić pamiątki. Wybór nie jest co prawda tak duży, jak w pobliżu monastyru św. Andrzeja na Górnym Mieście, ale obejrzeć nie zaszkodzi. Po niewielkich zakupach wychodzę na powierzchnię i kieruję się w stronę pobliskiego Placu Europejskiego (Європейська Площа).
Ulice ukraińskich miast potrafią zadziwić. Widać to szczególnie po przekroju marek samochodów, które się nimi poruszają. Stare łady, wołgi i moskwicze przeplatają się z luksusowymi i sportowymi autami. Najbardziej oryginalną furą, jaką zaobserwowałem w Kijowie, było Porsche Cayman. Z pewnością jednak, gdybym pokręcił się po mieście kilka dni, moja kolekcja napotkanych samochodów byłaby dużo większa. Co prawda aut starej daty jeździ po ukraińskiej stolicy coraz mniej, a kijowska klasa średnia zaznacza się coraz wyraźniej, tym niemniej najbardziej rzucają się w oczy Land Rovery z przyciemnianymi szybami. Podobno upodobała je sobie tutejsza mafia. Szczerze? Jest to prawdopodobne, tym bardziej, że panowie w czarnych, skórzanych kurtkach, którzy lubią się wokół nich kręcić, nie wyglądają na grzecznych chłopców.
Plac Europejski omijam przejściem podziemnym. Wychodzę na powierzchnię po drugiej stronie, w pobliżu niewielkiego parku. Kieruję się jego alejkami, aby po kilku minutach dotrzeć pod Pomnik Przyjaźni Narodów.
Jak się pewnie domyślacie, monument ma symbolizować odwieczną przyjaźń ukraińsko-rosyjską. Tworzy go łuk, pod którym umieszczono dwie płaskorzeźby. Jedna z nich przedstawia dwóch junaków unoszących w górę insygnia Orderu Przyjaźni Narodów. Druga z kolei symbolizuje radę perejasławską z 1654 r., podczas której hetman Bohdan Chmielnicki przekazał kozackie ziemie pod zwierzchnictwo Rosji. Cóż… możecie się tylko domyślać, czy Ukraińcy darzą ten pomnik szacunkiem i jaki mają do niego stosunek. Flagi państwowe namalowane u podstawy płaskorzeźby, wraz z napisem „Sława Ukrainie”, dobitnie o tym świadczą. Zresztą sami Ukraińcy nazywają ów pomnik „jarłem”, czyli jarzmem uciskającym szyję (Strojny A., Kijów. Miasto złotych kopuł, wyd. Bezdroża, wydanie 2, Kraków, 2009). Dziwi mnie tylko, dlaczego jeszcze go nie zburzono? Czyżby wpisał się w krajobraz miasta na tyle, że włodarze nie chcą się go pozbywać? Bardzo ciekawe… .
Przyciągnęła mnie w to miejsce nie tyle możliwość oglądania wątpliwej urody pomnika, ale piękny widok na Dniepr, jaki można stąd podziwiać. Tutaj dopiero widać, jak szeroka jest to rzeka. Nic dziwnego, że w okolicy przechadza się mnóstwo zakochanych par i rodzin z dziećmi. Miejsce mogłoby być najlepszym punktem widokowym w mieście, gdyby nie otoczenie. Pomijam już sam wspomniany monument. Wokół pomnika rozlokowano infrastrukturę, z której będą się cieszyć przede wszystkim dzieci. Samochodziki, baloniki, itp. rzeczy to coś, czego tu nie brakuje. Jeśli zgłodnieliście, możecie także coś przekąsić. Jako że dopiero co jadłem, idę dalej, w bardziej spokojne i wolne od huczącej muzyki miejsce.
Park Chreszczatycki, bo o nim mowa, to jedno z ulubionych miejsc spacerów Kijowian. Przynajmniej takie odniosłem wrażenie, mijając wiele, ale to bardzo wiele osób po drodze. Rozciąga się na wschód od Pomnika Przyjaźni Narodów i jest oazą spokoju (jak na lokalizację w centrum takiej metropolii).
Maszerując na wschód, mijam zakochane pary, a następnie… kładkę, na której aż roi się od kłódek zamykanych na klucz, a następnie wyrzucanych w siną dal czy gdzie indziej, aby nie dało się ich rozłączyć. Zwyczaj, który został zapoczątkowany we Włoszech, jak widać dotarł i tutaj. Rzeczywiście miejsce jest ku temu idealne, dlatego jeśli komuś przyjdzie do głowy pomysł oświadczenia się w Kijowie swojej wybrance, to park Chreszczatycki nadaje się to tego idealnie :).
Znajdujemy się na terenie staroruskiego uroczyska zwanego Kłowem. Jego nazwa pochodzi od indoeuropejskiego określenia na wodę. Dawniej wzgórza te należały do Ławry Pieczersko-Kijowskiej (o której opowiem w następnym wpisie) i porastały je winne krzewy, drzewa morwowe oraz gaje lipowe. W XIX w. las został wycięty pod zabudowę arystokratycznej dzielnicy (Strojny A., Kijów. Miasto złotych kopuł, wyd. Bezdroża, wydanie 2, Kraków, 2009).
Mijam schowany gdzieś za drzewami stadion Dynama Kijów. W dalszej części parku (w okolicy widocznego już po prawej stronie Pałacu Mariańskiego) znajduje się kilka pomników upamiętniających ważne postaci z historii Ukrainy, np. Łesię Ukrainkę. Spaceru wśród zieleni na dzisiaj jednak wystarczy. Obchodzę gmach od wschodu i podążam w kierunku ulicy Hruszewskiego (Грушевського).
Pałac Mariański został zbudowany na rozkaz carycy Elżbiety I Piotrownej (ukończono go w 1752 r.). Jego twórcą był znany choćby z zaprojektowania cerkwi św. Andrzeja, Bartolomeo Francesco Rastrelli. Mimo że carowie nie zaglądali tutaj zbyt często, mieszkała w nim matka cara Mikołaja II, Maria i to zapewne jej imię dało pałacowi przydomek, który funkcjonuje do naszych czasów. Obecny wygląd budynek zawdzięcza remontowi po pożarze w 1819 r. i przebudowie w latach 70 XIX w. (Strojny A., Kijów. Miasto złotych kopuł, wyd. Bezdroża, wydanie 2, Kraków, 2009).
W parku naprzeciwko gmachu można odnaleźć pomnik generała Batutina – radzieckiego „wyzwoliciela” Kijowa w 1944 r. Zastanawiam się, jak długo jeszcze postoi, tym bardziej, że tuż obok znajduje się… ukraiński parlament, czyli Rada Najwyższa Ukrainy (Верховна Рада України).
Jego gmach poznacie bez problemu. Stoi przy placu obok Pałacu Mariańskiego i architektonicznie zupełnie do niego nie pasuje. Dodatkowo w pobliżu kręcą się policjanci i wojskowi, którzy czuwają nad bezpieczeństwem deputowanych. Na szczęście da się przejść obok, co też czynię.
Podążam ulicą Hruszewskiego na zachód w kierunku kolejnego budynku rządowego. Pod nr 12 znajduje się siedziba Rady Ministrów Ukrainy. Gmaszysko, pierwotnie przeznaczone na siedzibę NKWD, z zewnątrz przypomina obiekt Ministerstwa Spraw Zagranicznych, który mijałem w pobliżu Soboru Michajłowskiego. Aż chciałoby się rzec: „Mają rozmach…” .
Muszę przyznać, że ten fragment Kijowa robi wrażenie. Nie z powodu zabytków, lecz czystości i ogólnej prezencji. Ładne chodniki, brukowane ulice. Gdyby nie ukraińskie flagi na budynkach urzędów, gotów byłbym pomyśleć, że jestem na zachodzie Europy.
Przed potężnym gmachem skręcam w lewo w ulicę Sadową (Садова), a następnie w prawo w ulicę Instytucką (Інститутська). Na ulicach wciąż wielu funkcjonariuszy. Da się wyczuć, że znajduję się w dzielnicy, przy której swoją siedzibę mają najważniejsze instytucje w państwie. Mijam budynek Narodowego Banku Ukrainy (pod nr 9), po czym przechodzę na drugą stronę ulicy i skręcam w lewo w ulicę Bankową (Банкова).
Nie przechodzę nawet 100 metrów, a już muszę się zatrzymać. Dalej przejścia nie ma. Policjanci pilnujący dostępu do dalszej części ulicy są nieugięci. Można wejść, ale tylko z przepustką, której oczywiście nie posiadam. No właśnie, ale właściwie co takiego znajduje się przy Bankowej, że nie można nią przejść? Odpowiedź wydaje się oczywista: siedziba prezydenta Ukrainy. Bywałem w wielu krajach, ale w żadnym ulica, przy której mieści się ten urząd, nie była zamknięta dla pieszych! Nie mówię o ochronie, bo to rzecz normalna, ale gdziekolwiek się pojawiałem, pałac prezydencki był na wyciągnięcie ręki. Na Ukrainie jest inaczej. Po prostu.
Brak możliwości przejścia komplikuje mi nieco plany. Jestem zmuszony do powrotu do ulicy Instytuckiej i obejście ulicy Bankowej od północy i zachodu. Klucząc drogami, docieram do ulicy Luterańskiej (Лутераньська). Skręcam w lewo i pnę się nią długo do góry. Po prawej stronie mijam zbór. Mam nadzieję, że będę w stanie dotrzeć do słynnego kijowskiego Domu z Chimerami, znajdującego się przy ulicy Bankowej. Jego elewację zdobią płaskorzeźby dzikich stworów, stąd też jego nazwa.
Nic z tego. Z drugiej strony ulica jest niedostępna zarówno dla samochodów, jak i pieszych. Jestem rozczarowany. Niepotrzebnie obchodziłem ją dookoła. Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko zejść ulicą Kruhłouniwersytecką (Круглоуніверситетська) pod wielce interesujący obiekt.
Targowisko Bessarabka, bo o nim mowa, na stałe wpisało się w krajobraz Kijowa. Powstało ponad sto lat temu, w latach 1910-12. No dobrze, ale właściwie… skąd nazwa Bessarabka? Bazar zawdzięcza ją ludności z mołdawskiej Besarabii, która w XIX w. często przebywała na niekrytym jeszcze wówczas targu i oczekiwała na sezonowe prace, handlując przy okazji swoimi towarami. Dodatkowym elementem architektonicznym, który wskazuje na związki obiektu z Mołdawią, są rogate łby byków umieszczone nad wejściami. Wszak kraj ten słynął i słynie z wypasu i handlu bydłem (Strojny A., Kijów. Miasto złotych kopuł, wyd. Bezdroża, wydanie 2, Kraków, 2009).
Lubię takie klimaty, więc wchodzę do środka. Mijam stragany z wszelakiej maści produktami. Moją uwagę zwraca przede wszystkim duży wybór mięs i ryb. Nie przypominają jednak pięknie ułożonych, obrobionych fragmentów tusz, znanych z supermarketów. Wyglądają, jak gdyby dopiero przed chwilą zostały pozyskane / złowione. Prócz mięs można tu dostać owoce, warzywa, orzechy, przyprawy, kawior, itp. Ślinka aż cieknie. Niczego nie kupuję z uwagi na stosunkowo wysokie ceny (oczywiście jak na standardy ukraińskie), ale oko nacieszyć można. Wałęsam się między straganami, a gdy uznaję, że „najadłem się” wzrokiem, opuszczam targowisko.
W jego pobliżu, jeszcze do niedawna znajdował się pomnik Włodzimierza Lenina. Został on jednak zburzony przez Kijowian w grudniu 2013 r. podczas masowych protestów. Mimo tego, że był to ponoć jeden z ładniejszych wizerunków Lenina, uważam, że stawianie pomników zbrodniarzom jest łagodnie mówiąc, niestosowne. Nie żałuję zatem, że nie mogę go już „podziwiać” w tym miejscu.
Czas na spacer zamkniętym dziś dla ruchu samochodowego Chreszczatykiem. Doprawdy dziwnie wygląda ulica, którą na co dzień przemierzają tysiące aut, a w niedziele można nią chodzić do woli. Myślę, że takie rozwiązanie warto byłoby wprowadzić w polskich miastach, choć pewnie zaraz oburzyliby się wygodniccy, którzy samochodami najchętniej wjeżdżaliby wszędzie, gdzie to tylko możliwe, nawet do środka galerii handlowej.
Nazwa Chreszczatyk wywodzi się od istniejącego w tym miejscu średniowiecznego jaru Chreszczatyj Jar. Legenda powiada, że u bijącego tu źródełka chrzest mieli otrzymać w 988 r. synowie Włodzimierza Wielkiego, a także mieszkańcy Kijowa. Swojego dzisiejszego, miejskiego charakteru, ulica zaczęła nabierać w XIX w., kiedy to stała się jedną z głównych dróg dojazdowych do dworca kolejowego. Powstawały przy niej kawiarnie, sklepy, banki i inne obiekty użyteczności publicznej. Na początku XX w., gdy ulica straciła nieco na znaczeniu, upodobały ją sobie… prostytutki. Dawny Chreszczatyk został niestety zniszczony w 1941 r., kiedy to wycofujące się wojska radzieckie pozostawiły w wielu budynkach bomby zegarowe, zabijając w ten sposób zarówno okupantów niemieckich, jak i Kijowian. Wraz z zakończeniem wojny ulicę poszerzono, ale i zabudowano na nowo, w dużej mierze w socrealistycznym stylu (Strojny A., Kijów. Miasto złotych kopuł, wyd. Bezdroża, wydanie 2, Kraków, 2009).
Mimo wszystko spacer Chreszczatykiem to punkt obowiązkowy podczas zwiedzania Kijowa. Ludzi sporo, wszak dziś niedziela, ale jakoś mi to nie przeszkadza. Wielka przestrzeń sprawia, że nie czuje się tutaj tłumu i ruch pieszych odbywa się płynnie. Ulica jest także swoistym wybiegiem mody. W listopadzie co prawda nie widać tego tak dobrze, ale możecie sobie tylko wyobrazić, co dzieje się tutaj w lecie… . Nie da się bowiem ukryć, że Ukrainki są w większości zgrabnymi i dbającymi o siebie kobietami, bez względu na swój wiek. Mam nadzieję, że panie z Polski nie obrażą się za tę wstawkę. Wszak Wy też jesteście piękne :).
Zbliżam się do Placu Niepodległości. Kupuję drobną pamiątkę przy jednym ze stoisk i powoli zaczynam odwrót w kierunku hostelu. Słońce zaszło. Zaczyna robić się coraz ciemniej. Zmęczenie również daje o sobie znać. W końcu po noclegu w pociągu i płytkim śnie mam ochotę na solidną porcję odpoczynku.
Obiecałem Wam, że opowiem o plusach i minusach lokum, w którym się zatrzymałem. Przypomnę, że chodzi o hostel VShokoladi w pobliżu dworca kolejowego. No właśnie. Do jego wad z pewnością należy odległość od głównych atrakcji Kijowa. Dojście na piechotę na Chreszczatyk zajmuje ponad 40 minut. Na szczęście istnieje coś takiego jak autobusy, tramwaje i metro, dzięki którym można zaoszczędzić czas, no ale też trzeba wiedzieć gdzie wsiąść i wysiąść.
Kolejną wadą hostelu jest brak okien w pokojach. Nie ma się co dziwić. W końcu obiekt jest ulokowany w podziemiach, więc ciężko o naturalne światło. Ograniczona wymiana powietrza powoduje częste uczucie duchoty w środku pokoju. Osobiście nie przykrywałem się nawet pościelą – było aż tak ciepło.
Obiekt oceniam mimo wszystko bardzo pozytywnie i polecam go każdemu na nocleg! Do jego zalet należy z całą pewnością lokalizacja. Tak, tak, to nie żart. Wiem, że przed chwilą pisałem co innego i twierdziłem, że położenie hostelu nie jest zbyt dobre, ale zależy to tak naprawdę od punktu widzenia. Jeśli przypomnę, że obiekt znajduje się do 10 minut drogi na piechotę od dworca kolejowego, to już wiadomo co mam na myśli ;).
Kolejnymi zaletami hostelu są: sympatyczna i miła obsługa (zawsze chętna do pomocy o każdej porze dnia i nocy), baaaaardzo wygodne łóżka (nie można się na nich nie wyspać!), duże szafki na rzeczy (zamykane rzecz jasna na klucz) oraz możliwość pozostawienia bagażu w przechowalni na cały dzień.
Powracam do hostelu już po zmroku. Nie czuję się zbyt dobrze. Mam wrażenie, że dopada mnie przeziębienie. Byłaby to najgorsza z możliwych rzeczy. Zachorować na wakacjach, na które czekałem cały rok… ? Nigdy! Postanawiam, że podejmę walkę z chorobą i nie dam się. Zasypiam dość wcześnie, bo po godzinie 22, czytając Mistrza i Małgorzatę… .
Galeria zdjęć z Ukrainy do obejrzenia tutaj.
Galeria zdjęć z Mołdawii do obejrzenia tutaj.