Ukraina i Mołdawia, dz. 1 – w drodze do Kijowa
Nadszedł w końcu ten dzień. 14 listopada 2015 r., godzina 7:10. Po symbolicznym śniadaniu, z ciężkim plecakiem na plecach wychodzę na przystanek tramwajowy, aby po 20 minutach dotrzeć na krakowski dworzec autobusowy.
Kilka minut po godzinie 8 podjeżdża mój autokar. Swoją podróż do Lwowa, z którego wieczorem odjadę pociągiem do Kijowa, podzieliłem na kilka etapów. Pierwszy z nich właśnie przede mną. To około dwugodzinny przejazd do Rzeszowa. Dlaczego nie od razu do Przemyśla? Z uwagi na duży zapas czasowy, który sobie założyłem. 6 zł wydane na przejazd do stolicy Podkarpacia było wystarczającym argumentem, aby nie spieszyć się i dotrzeć do Lwowa na spokojnie.
Autokar do Rzeszowa odjeżdża nieco spóźniony, ale nie przeszkadza mi to. Od rana świeci słońce, więc humor dopisuje. Podróż mija mi na podziwianiu pejzaży za oknem i słuchaniu muzyki. Po dwóch godzinach jazdy ląduję na rzeszowskim dworcu podmiejskim, oddalonym od dworca kolejowego o kilkanaście minut drogi na piechotę. Spacer utrudnia porywisty wiatr. Z uwagi na ciężki plecak, który na sobie noszę, każdy jego podmuch odczuwam ze zdwojoną siłą.
W kasie zakupuję bilet na pociąg do Przemyśla. To koszt 10,50 zł, a więc stosunkowo niewiele. Do odjazdu pozostało kilkadziesiąt minut, a zatem korzystając z dworcowego Wi-Fi, surfuję po sieci. Po podstawieniu pociągu zajmuję miejsce w wygodnym składzie (o jak dobrze, że na polskiej kolei coraz ciężej trafić na stare, wysłużone składy, które pamiętają czasy Gierka) i czekam na odjazd.
Kolejny odcinek podróży zajmuje mi ok. 1,5 godziny. Jestem w Przemyślu – mieście na granicy z Ukrainą, do którego zawsze przyjeżdżam z przyjemnością, choć najczęściej odwiedzam je przy okazji dalszych podróży na Wschód. Wysiadam z pociągu i kieruję się w stronę parkingu, spod którego odjeżdżają busy do granicy polsko-ukraińskiej w Medyce.
Wielu pasażerów z pociągu obrało ten sam kierunek co ja. Niestety z wielkim plecakiem ciężko jest iść szybko, więc na postój busów docieram z opóźnieniem, zajmując jedno z ostatnich miejsc w kolejce do busa (choć „kolejka” to w tym wypadku pojęcie zbyt przesadne). Cóż począć… . Trzeba zaczekać na kolejny środek transportu i uzbroić się w cierpliwość.
Gdy przyjeżdża następny pojazd, nie mam wątpliwości, że uda mi się wsiąść w tej turze. Nie zmienia to jednak faktu, że po chamsku wciska się przede mnie jedna Ukrainka, która koniecznie musi zająć upatrzone przez siebie miejsce z przodu busa. A ty człowieku przeciskaj się z wielkim plecakiem przez cały pojazd aż na sam koniec. Uch… . Dobra, mam miejsce siedzące z plecakiem na kolanach, więc nie narzekam. Bus rusza.
Po dotarciu do granicy płacę kierowcy standardową cenę 2 zł i maszeruję w stronę przejścia granicznego. W ostatnim czasie jego przekroczenie nie zajmowało mi więcej niż kilkanaście minut. Niestety dzisiaj trzeba będzie poczekać trochę dłużej. Nie dość, że jest sobota, to jeszcze stanowisko odprawy paszportowej obsługuje jedna osoba. Polski paszport tym razem na niewiele się zdaje. Trzeba odstać swoje. Oczywiście znajdują się obywatele naszych wschodnich sąsiadów próbujący przecisnąć się do przodu bez kolejki. Na szczęście argument, że „żona jest w ciąży” nie przechodzi i zostają zawróceni na sam koniec. Takie sytuacje zdarzają się częściej, szczególnie gdy jest tłoczno.
Polska część odprawy paszportowej mija bez problemu. Po ponad dwudziestu minutach idę dalej. Jeszcze tylko kontrola po stronie ukraińskiej i będę mógł spokojnie oczekiwać marszrutki do Lwowa. Żeby jednak nie było tak nudno, przygoda musi być. Podczas mojego ostatniego przekraczania granicy w tym miejscu ukraińska celniczka była bardzo miła (aż się nawet zdziwiłem) i w ogóle nie sprawdzała bagaży. Tym razem trafiam na rozleniwionego ukraińskiego celnika, którego wygląd i styl bycia wskazuje na to, że ma się za pana świata. Po przepuszczeniu bagażu przez taśmę dodatkowo otwieram plecak. Zastanawiam się, czy będzie go interesowała cała zawartość, ale chyba mu się trochę odechciewa, bo poprzestaje na przeglądnięciu wierzchniej części ze statywem i prowiantem. Żeby nie było, że jest za łatwo, dodatkowo pyta mnie, czy mam kontrabandę, w jakim celu jadę na Ukrainę i gdzie udam się dalej. Rozumiem podobne pytania, bo taka robota, ale ten szelmowski uśmiech mógłby sobie darować. Cóż… . Grunt to nie dać wyprowadzić się z równowagi :).
Opuszczam strefę kontrolną, widząc nieusatysfakcjonowaną twarz ukraińskiego celnika. Nie miał się do czego przyczepić, więc nic dziwnego, że może być mu trochę smutno.
Przestawiam zegarek o godzinę do przodu. Witamy w Ukrainie! Po kilkuminutowym spacerze docieram do dworca, z którego odjeżdżają marszrutki do Lwowa. Jedna z nich stoi gotowa do odjazdu, ale jest tak załadowana, że nie mam ochoty jechać prawie 2 godziny na stojąco, na dodatek z dużym plecakiem. Postanawiam zatem zaczekać 40 minut na kolejną. W międzyczasie przychodzą kolejni pasażerowie, ale nie ma ich na tyle dużo, abym musiał się nastawiać na walkę o fotele i miejsce siedzące.
Kierowca marszrutki podjeżdża na stanowisko, ale… zamyka drzwi i nie wpuszcza pasażerów. Na pytanie, czy może je otworzyć, odpowiada chamskim tonem, że nie, bo „będziecie chodzić tam i z powrotem, a ja nie będę pamiętał, kto zapłacił”. Informuje, że bilety sprzedaje tylko kasa, a sam rozsiada się wygodnie w jej pobliżu. Co prawda bilety zakupione na dworcu są droższe od „opłaconych” u kierowcy, ale z tym gburem chcę mieć jak najmniej do czynienia, więc wykładam te 37 hrywien zamiast 35 i mam święty spokój. Pamiętajcie, że przy obecnym kursie ukraińskiej hrywny ceny mogą się zmienić w każdej chwili, choć mam nadzieję, że w najbliższym czasie podwyżek na tej trasie, i nie tylko, nie będzie.
Po zapełnieniu wszystkich miejsc (częściowo także stojących), marszrutka rusza. Po drodze zatrzymujemy się na dłużej w Mościskach i Gródku. Za Mościskami dopada mnie zmęczenie. Do tego stopnia, że lekko przysypiam, aby otworzyć oczy dopiero przed Lwowem. Po niecałych 2 godzinach jazdy melduję się na placu przed dworcem kolejowym. Słońce dawno już zaszło. Czeka mnie wieczorny spacer po mieście.
Zanim wsiądę do tramwaju jadącego w stronę centrum postanawiam sprawdzić, z którego peronu odjedzie mój pociąg do Kijowa. Niestety nie ma jeszcze takiej informacji. W sumie nic dziwnego. Do odjazdu pociągu pozostało aż 6 godzin. Wracam przed dworzec i czekam na tramwaj.
Bilety – każdy w cenie 2 hrywny – zakupuję u motorniczego. Co prawda po Lwowie od jakiegoś czasu jeżdżą już bardziej nowoczesne tramwaje, ale tym razem trafiam na starszy egzemplarz, co mi jednak nie przeszkadza. Dzięki temu, że jadę właśnie nim, bardziej odczuwam klimat miasta.
Wysiadam na przystanku Poczta Główna i od razu kieruję się w stronę mojej ulubionej lwowskiej knajpy, czyli Puzatej Chaty. Nie jadłem od rana żadnego porządnego posiłku, a zatem taka przerwa „w biegu” dobrze mi zrobi. Zamawiam tradycyjny zestaw z „Puzatej”: dużą solankę, pierogi z jagodami i kwas chlebowy. W końcu mogę spokojnie usiąść i odpocząć. Podobnie moje plecy, które muszą dźwigać plecak.
Siedząc przy stoliku, wspominam swój ostatni wypad do Lwowa i na Kresy z Mają. Jakoś tak dziwnie podróżuje się samemu przez dłuższy czas. Niby jestem do tego przyzwyczajony, ale zawsze najciężej jest przez pierwsze dni, zaraz po opuszczeniu rodzinnych stron. Gdy jeszcze dochodzi do tego świadomość, że powróci się do domu za 2 tygodnie, wtedy jest jeszcze ciężej. Ale zaraz zaraz, przecież ja kocham podróżować! No tak, to prawda, uwielbiam, co wcale nie oznacza, że podczas podróży nie ma chwil, w których żałuję, że nie mam do kogo otworzyć buzi :). Koniec dygresji.
Po posiłku wyruszam na krótki spacer po lwowskim Starym Mieście. Nie pozwiedzam dziś zbyt dużo, z uwagi na ciężki plecak, zresztą Lwów nie jest głównym celem obecnego wyjazdu. Po prostu przez kilkadziesiąt minut chcę powłóczyć się wśród uliczek klimatycznego, ukochanego miasta, do którego zawsze będę chętnie powracał.
Gdy plecy domagają się odpoczynku, wsiadam do tramwaju i jadę na dworzec kolejowy. Tuż przed stacją końcową… wsiada kontroler (jeździłem po Lwowie tramwajami wiele razy, ale kontrola biletów zdarzyła mi się po raz pierwszy). Zawsze byłem pewien podziwu, jak oni odnajdują się w tych dziurkach, które pozostawiają na biletach kasowniki. No chyba że po prostu udają, że sprawdzają :D.
Udaję się do głównego holu dworca. Dla pewności pytam się pana w kasie, czy mój elektroniczny wydrukowany bilet jest w porządku i czy muszę go jeszcze gdzieś pokazywać. Na szczęście wydruk komputerowy w zupełności wystarczy i muszę go tylko okazać konduktorowi przy wejściu do pociągu, wraz z dokumentem tożsamości.
Wi-Fi na lwowskim dworcu kolejowym jest dostępne, owszem, ale aby z niego skorzystać, należy wykupić wstęp do specjalnej sali, w której oprócz darmowego internetu dostaniemy wygodniejsze fotele gratis. Jedna godzina oczekiwania na pociąg w takim pomieszczeniu to koszt około 25 hrywien. Niewiele, ale jako że do odjazdu pociągu pozostały mi tylko dwie godziny, postanawiam poczekać w ogólnodostępnej sali. Wokół wielu kibiców. Nic dziwnego. To właśnie dzisiaj we Lwowie odbył się pierwszy z dwóch barażowych meczów piłki nożnej o udział w EURO 2016 Ukraina – Słowenia, zakończony wynikiem 2:0 dla gospodarzy.
Po dwóch godzinach oczekiwania w końcu megafonistka zapowiada mój pociąg. Pospiesznie udaję się na peron. Kilka minut później stoję w kolejce do wejścia do wagonu. Okazuję bilet oraz paszport i zasiadam na swoim siedzeniu. Wszyscy współpasażerowie z sąsiednich łóżek są już na miejscu. Jak ja dawno nie jechałem plackartą! 🙂 Ostatni raz, gdy wracałem z Murmańska do Sankt Petersburga w 2008 r. … . Ech… wspomnienia.
Przez kilka pierwszych minut siedzę na łóżku i odpoczywam. Martwi mnie lekki ból gardła i kaszel. Mam nadzieję, że to nic poważnego. Przez wagon przechodzi konduktorka i rozdaje pościel, jednocześnie zabierając nasze bilety (odda je przy wysiadaniu). Dzięki temu osoby, które nie podróżują do końca, tylko wysiadają wcześniej, będą mogły liczyć na pobudkę z jej strony. Nie ma więc obawy, że ktoś prześpi swoją stację o 3 w nocy :).
Na rozmowy wśród współpasażerów nie ma czasu. Jest godzina 23.14 czasu kijowskiego. Wszyscy kładą się spać. Przed nami 8 godzin jazdy.
Galeria zdjęć z Ukrainy do obejrzenia tutaj.
Galeria zdjęć z Mołdawii do obejrzenia tutaj.
2 hrywny za tramwaj we Lwowie, niesłychane, a niedawno było 50 kopiejek…
Takiej ceny co prawda nie pamiętam, ale jeździłem kilka lat temu za 1 hrywnę. 2 hrywny to niby niewiele, ale jakby na to nie patrzeć – cena wzrosła od tego czasu o 100 %. Zresztą inflacja na Ukrainie robi swoje… .
Fakt, 50 kopiejek było kilka lat temu, za bileciki sprzedawane z rulonu przez panie w fartuszkach w wagonach pamiętających Breżniewa. Czas szybko leci…