Tallin z wysokości – wzgórze Toompea, dz. 4, cz. 1
Czas się pakować. Rozpoczyna się nasz ostatni dzień w Tallinie. Po porannym śniadaniu wykwaterowujemy się z hostelu, pozostawiając jednocześnie większy bagaż, aby po raz ostatni wyjść na miasto. Długi weekend minął tak szybko, jak się pojawił. Zanim jednak powrócimy do kraju, czeka nas całodzienny spacer po kolejnych interesujących zakątkach estońskiej stolicy. Zatem – chodźmy!
Jak na złość zaczyna padać. Cóż mamy poradzić. Pozostaje tylko mieć nadzieję, że to przelotne opady i iść dalej. Skręcamy w znany już sobie pasaż św. Katarzyny i podziwiamy zabudowania kompleksu klasztornego Dominikanów z XIII w.
Przybyli oni do Rewla w 1246 r. i uzyskali pozwolenia na wzniesienie klasztoru i kościoła św. Katarzyny. Zakonnicy, poza modlitwą, zajmowali się m.in. handlem rybami oraz warzeniem piwa. Po przyjściu reformacji klasztor został zamknięty, a kościół po siedmiu latach spłonął (Marczuk A., Małkowski J., Tallin, wyd. Astra, Warszawa, 2012).
Niestety w sezonie zimowym nie ma możliwości zwiedzania kompleksu (chyba że spróbujecie skontaktować się osobiście i zamówić grupowe zwiedzanie – będzie to jednak więcej kosztować). Obiekt jest dostępny dla indywidualnych turystów od 15.05 do 30.09. Opłata za wstęp wynosi €3. Na miejscu zobaczycie wnętrza średniowiecznego klasztoru: refektarze, sypialnie i inne pomieszczenia, z których korzystali zakonnicy. Wejście do muzeum znajduje się od strony ulicy Müürivahe. Zaraz po przejściu pasażu św. Katarzyny należy skręcić w lewo, a następnie jeszcze raz w lewo, przechodząc przez bramę.
Z uwagi na sezon zimowy zadowalamy się podziwianiem kamieni nagrobnych ze spalonego kościoła św. Katarzyny Aleksandryjskiej, które wystawiono przy pasażu. Docieramy do ulicy Müürivahe i skręcamy w prawo.
Mimo niepewnej pogody i siąpiącego deszczu handlarze rozkładają swoje stoiska, licząc na to, że turyści dopiszą i będą mogli coś zarobić. Większość sprzedawców oferuje swetry, czapki, rękawiczki i wszelkiego rodzaju odzież. Miejsce charakterystyczne. Po lewej stronie uliczki ciągną się średniowieczne mury Tallina. Jeśli chcemy, możemy wyjść po schodach i oglądać okolicę z góry. Oczywiście za opłatą. My decydujemy się iść na piechotę w kierunku ratusza.
Po drodze wstępujemy na pocztę przy ulicy Viru. Majka, zgodnie z tradycją, wysyła pocztówki do kraju. Jak już wspomniałem w swoim pierwszym wpisie o Tallinie, jeśli macie ochotę na oryginalny prezent z miasta, możecie tu nabyć piękne, stylizowane na średniowieczne, ręcznie robione pocztówki. Warto wydać trochę więcej euro i mieć coś takiego. Przynajmniej ja tak uważam, ale zależy co się komu podoba. O gustach się przecież nie dyskutuje… :).
Mijamy bar z szyldem misia pijącego piwo i dochodzimy do Placu Ratuszowego. Kierujemy się w stronę ulicy Dunkri i podążamy nią aż do samego końca.
Na niewielkim placu zauważamy ładną, niewielką studnię, a właściwie jej pomnik, bo prawdziwa już nie istnieje. Niby nic takiego, a jednak… . Z Kocią Studnią, bo tak się ona nazywa, związana jest mroczna historia (właściciele i miłośnicy kotów proszeni są o opuszczenie tego fragmentu tekstu, gdyż może być on dla nich wstrząsający).
W miejscu tym od XIV stulecia stała studnia, z której korzystali okoliczni mieszkańcy. To co działo się przez ten czas nie jest do końca ustalone. Jedna z wersji wydarzeń opowiada, iż mieszkańcy wrzucali do niej martwe koty. Druga z kolei mówi, że koty wrzucano, owszem, jednak nie tylko martwe, ale i żywe. Dlaczego tak czyniono? Ponoć średniowieczni Tallińczycy wierzyli, że w studni mieszka duch diabła, który domaga się ofiar ze zwierząt. W przeciwnym wypadku źródło wyschnie, a mieszkańcy będą mieli problem. Oprócz owiec i bydła głównymi ofiarami przesądu były niestety bezdomne koty. Właśnie dlatego dzisiejsza nazwa studni nawiązuje do tamtych dramatycznych wydarzeń. Co się tyczy wody to owszem, źródło nie wyschło, ale możecie się domyśleć, że martwe zwierzęta nie wpłynęły pozytywnie na jej jakość i w XIX w. konieczna była likwidacja studni. Jeśli o mnie chodzi… chcę wierzyć w pierwszą, mniej tragiczną wersję wydarzeń… .
Wspominając kocie ofiary, skręcamy w prawo w „ulicę restauracji” – Niguliste, a następnie wspinamy się na zamkowe wzgórze Toompea. Dla smakoszy oraz osób z pełnym portfelem to idealne miejsce. Przy ulicy znajdują się najlepsze restauracje w mieście (wg rankingu Tripadvisor), ale i najdroższe (tych z Placu Ratuszowego nie wspominam, bo one są już w ogóle poza wszelkimi rankingami i zdzierają kasę niemiłosiernie), zatem jeśli już miałbym się decydować gdzie zjeść, mając dużo pieniędzy, wybrałbym właśnie ulicę Niguliste.
Wzgórze Toompea, inaczej zwane Górnym Miastem, to najstarsza część średniowiecznego Tallina. Dla Estończyków miejsce ważne i symboliczne. Tu bije serce miasta. Tu, jeśli wierzyć legendzie, pochowano szczątki legendarnego Kaleva. Dla narodu estońskiego wzgórze znaczy tyle, co dla Czechów Wyszehrad i Hradczany razem wzięte, dla Polaków krakowski Wawel, a dla Węgrów Esztergom. Będąc w Tallinie, trzeba tu po prostu zajrzeć!
Wapienne wzgórze wznosi się na wysokość 50 m n.p.m. Jego geneza ma związek z ostatnim zlodowaceniem, choć legenda mówi co innego… .
Zgodnie z nią, po śmierci Kaleva – bohatera i obrońcy kraju – jego żona Linda postanowiła upamiętnić małżonka, usypując kurhan. Znosiła głazy tak długo, aż utworzyły one obecne wzgórze Toompea. Jeden spośród nich wypadł jej z rąk. Linda zapłakała, a łzy, które wylała, utworzyły jezioro Ülemiste. Kamień, który rzekomo upuściła, rzecz jasna stoi przy zbiorniku. Na cześć wspaniałej żony nazwano go Lindakivi (Głaz Lindy). Syn małżeństwa – Kalevipoeg (dosł. syn Kaleva) – chcąc oddać cześć pracowitej matce, osadzie obronnej, która później powstała na usypanym przez nią wzgórzu, nadał miano Lindanise (Łono Lindy, Sutek Lindy). Tak według legendy powstał Tallin, a ściślej wzgórze Toompea 🙂 (Marczuk A., Małkowski J., Tallin, wyd. Astra, Warszawa, 2012).
Naszym pierwszym celem, który wybraliśmy na odwiedziny, jest prawosławny sobór św. Aleksandra Newskiego. Choć wielu mieszkańcom Tallina i Estonii może się to nie podobać (osobiście doskonale ich rozumiem), świątynia wrosła na stałe w pejzaż Tallina i zamkowego wzgórza.
Początki soboru sięgają XIX w. W związku ze wzrostem liczebności ludności prawosławnej w Rewlu konieczne było wybudowanie świątyni, która pomieści więcej osób niż stara, mała cerkiew. Datki na budowę świątyni napływały z całej Rosji (przypomnę, że Rosjanie stanowią dziś prawie 40% mieszkańców Tallina), a ukończono ją w 1900 r. Dziś może pomieścić nawet 1500 osób (Marczuk A., Małkowski J., Tallin, wyd. Astra, Warszawa, 2012). No dobrze, ale… właściwie dlaczego do soboru miano by żywić niechęć?
Podczas II wojny światowej królewski zamek na Wawelu został zhańbiony, stając się na kilka lat siedzibą Hansa Franka. Możemy sobie zatem wyobrazić jak czuli się Estończycy, gdy sobór św. Aleksandra Newskiego wznoszono na miejscu… pochówku legendarnego Kaleva. Też byście się wkurzyli, prawda? Miał to być symbol carskiego panowania nad Estonią. Nie bez powodu wybrano również patrona świątyni Aleksandra Newskiego. Z wdzięczności za ocalenie z katastrofy pociągu cara Aleksandra III Romanowa postanowiono, aby duchową pieczę nad soborem sprawował prawosławny święty, a zarazem książę ruski, którego waleczność okryła się w regionie wielką sławą. Po uzyskaniu niepodległości przez Estonię świątynię planowano zburzyć. Ostatecznie jednak zrezygnowano z tego pomysłu (Marczuk A., Małkowski J., Tallin, wyd. Astra, Warszawa, 2012).
Spoglądamy na sobór z zewnątrz. Wyglądem nie odbiega od typowego wizerunku rosyjskich cerkwi. Do środka wchodzimy głównym wejściem (jednym z trzech), które zdobi portal zwieńczony łukiem w kształcie oślego grzbietu.
Przekraczając próg świątyni, musimy dostosować się do panujących zasad. Niestety nie można tu wykonywać żadnych zdjęć (dotyczy to również fotografii bez użycia lampy), a kobiety powinny mieć zakrytą głowę.
Naszą uwagę w przepięknym wnętrzu soboru zwracają przede wszystkim liczne ikony oraz ikonostas. Stara tradycja wymagała, aby każdy nowy sobór, będący pod wezwaniem świętego, który jest jednocześnie patronem panującego cara, otrzymał od carskiej rodziny ikonę. Tak stało się i w tym przypadku. Świątynia została obdarowana wizerunkiem św. Andrzeja z Krety. Jego wspomnienie w kościele prawosławnym przypada na 17 października. Jest to zarazem dzień… ocalenia Aleksandra III i jego rodziny z katastrofy pociągu (Marczuk A., Małkowski J., Tallin, wyd. Astra, Warszawa, 2012).
Zajrzyjcie tutaj koniecznie. Jeśli ktoś nawet odwiedził małe i drewniane cerkwie polskich Karpat, to wrażenia, jakie towarzyszą podczas przebywania w typowym soborze, są zgoła inne. Będziecie zatem mieli porównanie. A jeśli ktoś nie był nigdy w cerkwi, to po prostu zobaczy „z czym to się je” 🙂 .
Opuszczamy świątynię i spacerujemy dalej po zamkowym wzgórzu. Po drodze mijamy dawny zamek, będący obecnie siedzibą estońskiego parlamentu. Z uwagi na funkcję, jaką pełni budynek, nie można go tak po prostu zwiedzić. Jest to możliwe jedynie w zorganizowanych grupach (oczywiście po wcześniejszej rezerwacji). Zadowalamy się zatem podziwianiem gmachu z zewnątrz. Czeka już na nas kolejna atrakcja zamkowego wzgórza i jeden z ciekawszych zabytków Tallina – Katedra Najświętszej Marii Panny.
Mamy szczęście. Kościół jest udostępniony dla zwiedzających przez cały rok, zatem jeśli wybieracie się do estońskiej stolicy poza sezonem, nie musicie się martwić o to, że zastaniecie zamknięte wrota (oczywiście w godzinach otwarcia).
Katedra NMP to główna świątynia luterańska Tallina. Powstanie kościoła datuje się na rok 1219 i prawdopodobnie jest on najstarszym budynkiem sakralnym w Estonii. Jego historia musi być zatem bardzo bogata, choć nie będę się o niej specjalnie rozpisywał. Podczas panowania Duńczyków swą kaplicę miał tu duński król. Najstarszym elementem architektonicznym katedry, który dotrwał do naszych czasów, jest barokowa wieża powstała w latach 1778 – 1779, na której zawieszono trzy dzwony (Marczuk A., Małkowski J., Tallin, wyd. Astra, Warszawa, 2012).
Wchodzimy do środka i zakupujemy bilety wstępu w kwocie €2 (aby wejść na kościelną wieżę, należy dopłacić jeszcze €5, w związku z czym rezygnujemy z tej przyjemności – widoki na miasto będziemy podziwiać za chwilę z okolicznych punktów widokowych – o tym za chwilę). Wraz z biletem otrzymujemy przewodnik po świątyni w wybranym przez nas języku (najszybciej schodzą po angielsku) i ruszamy na zwiedzanie.
Co tu dużo opowiadać. Katedra jest przepiękna i te €2, które przyszło nam zapłacić za wejście, zostało dobrze wydane. Spędzamy w niej dobre kilkanaście minut, nie mogąc się napatrzeć na ilość dóbr kultury, która znajduje się w środku. Świątynie Tallina mają coś w sobie. Coś, czego nie znajdziemy w naszych polskich kościołach.
Może dlatego, gdy odwiedzam nowe miejsca, kieruję się właśnie tam. Bo nawet mieszkając w Krakowie, gdy pojedzie się do Torunia czy Gdańska, ujrzy się świątynie o odmiennej architekturze i wystroju, często zbudowane z innego materiału. Ta różnorodność to coś fascynującego. Dziś, porównując nowoczesne budowle z różnych stron świata, musimy się dobrze zastanowić, z jakiego kraju pochodzą. Jeszcze kilka wieków temu wiedzielibyśmy to od razu. Wróćmy jednak do tallińskiej katedry.
Naszą uwagę w pierwszej kolejności zwraca ogromna liczba herbów (jest ich tutaj aż 107!). Najstarszy spośród nich pochodzi z 1686 r. (Marczuk A., Małkowski J., Tallin, wyd. Astra, Warszawa, 2012). Niektóre swoimi rozmiarami dosłownie powalają. Jeśli miałbym wskazać w pierwszej kolejności, co zapamiętałem z katedry, z pewnością wymieniłbym właśnie herby. I mimo, że wnętrze świątyni, z uwagi na jasne, monotonne ściany, jest nieco surowe, nie odczuwa się tego tak bardzo.
W katedrze podziwiamy jednak nie tylko symbole rodowe. Naszą uwagę zwraca ołtarz główny z końca XVII w., organy z II połowy XIX w., a przede wszystkim drewniane ławy z (uwaga!) końca XVIII w.! Robią wrażenie (Marczuk A., Małkowski J., Tallin, wyd. Astra, Warszawa, 2012).
Świątynia jest miejscem spoczynku wielu znanych i mniej znanych osobistości. Stąd też odnajdujemy w niej kilka sarkofagów i sporo epitafiów. Zostali tu pochowani m.in.: Pontus De la Gardie (szwedzki wódz o francuskich korzeniach, słynący z potwornego okrucieństwa, mający na sumieniu krew wielu tysięcy ludzi każdej płci i w każdym wieku); Samuel Greigh (szkocki oficer, jeden z faworytów carycy Katarzyny II, która sama sfinansowała jego sarkofag) oraz Adam Johann Ritter von Krusenstern (rosyjski żeglarz i admirał, dowódca pierwszej w dziejach rosyjskiej ekspedycji dookoła świata) (Marczuk A., Małkowski J., Tallin, wyd. Astra, Warszawa, 2012).
Sarkofagi i epitafia nie ustępują urodą wspomnianym herbom i są ich interesującym uzupełnieniem w wypełnieniu katedralnej przestrzeni. Kierując się do wyjścia, zatrzymujemy się na chwilę przy progu świątyni, aby wspomnieć pewną ciekawą, legendarną postać tallińskiego „Don Juana”.
Naprawdę nazywał się Otton Johann Thuve i żył w XVII w. Zgodnie z podaniem prowadził on hulaszczy i zawadiacki styl życia, pełen kobiet, wina i śpiewu. Przed śmiercią, w trosce o spokój swej duszy, poprosił o pochówek w progu katedry, aby każdy wierny, wchodząc do świątyni, czynił znak krzyża, tym samym odkupując jego winy. Istnieje również druga wersja legendy. Mówi o tym, że w ten sposób sprośny „talliński Don Juan” nawet po śmierci chciał ułatwić sobie… zaglądanie kobietom pod spódnice 🙂 . Miejsce, gdzie został pochowany, możecie oczywiście odnaleźć w katedrze.
Wychodzimy na zewnątrz, aby popatrzeć na Tallin z lotu ptaka. Na zamkowym wzgórzu Toompea odnajdziemy kilka punktów widokowych, z których rozciągają się przepiękne panoramy na miasto. Który z nich oferuje najlepsze widoki? Zaraz odkryję tajemnicę 🙂 .
Najbliżej katedry NMP znajduje się platforma widokowa Piiskopi. W moim osobistym rankingu miejsc, z których można podziwiać panoramę Tallina, zajmuje ona drugie miejsce. Właśnie dlatego nie spędzamy tutaj dużo czasu, co nie oznacza, że widoki, jakie się stąd roztaczają, są nieciekawe. Są interesujące, choć nie tak bardzo, jak z kolejnego punktu, do którego właśnie się udajemy.
Ulicami Kiriku oraz Toom-Rüütli docieramy do platformy widokowej Kohtuotsa. Nie będę owijał w bawełnę: razem z Placem Ratuszowym to najpiękniejsze miejsce w Tallinie. Panorama, jaka roztacza się z tego miejsca, obejmuje swoim zasięgiem najciekawsze fragmenty tallińskiego Starego Miasta, Zatokę Fińską, co w połączeniu z drugoplanową, nowoczesną architekturą miasta, daje niepowtarzalny efekt. I choć są budynki, bez których widoki byłyby jeszcze wspanialsze, to i tak podziwianie panoramy estońskiej stolicy z tego miejsca należy do niezapomnianych przeżyć.
Wyciągamy aparaty fotograficzne i rozpoczynamy kilkuminutową zabawę. Słońce prześwitujące zza stalowych chmur, czerwone dachy średniowiecznych budowli, spiczaste wieże kościołów – to wszystko w połączeniu z unikatową barwą Bałtyku daje efekt, o jakim marzy każdy fotograf. Takie chwilę mogą trwać wieczność 🙂 .
Powrócimy tu jeszcze wieczorem. Tymczasem udajemy się w kierunku baszty Kiek in de Kök. Zwiedzimy tam zarówno tallińskie podziemia, jak i samą basteję. Zatem – chodźmy!
Przechodząc w pobliżu soboru Aleksandra Newskiego, można na chwilę podejść pod pobliską basztę Pikk Hermann (Długi Herman), przy której znajduje się kolejny punkt widokowy. Miejsce jest ważne dla Estończyków również z innego powodu. Dziś powiewa tu estońska flaga. Podnoszona codzienne o wschodzie słońca (przy dźwiękach estońskiego hymnu), jest opuszczana o jego zachodzie (przy dźwiękach innej pieśni patriotycznej). Wieża jest jedną z lepiej zachowanych baszt Tallina, a z pewnością najważniejszą (Marczuk A., Małkowski J., Tallin, wyd. Astra, Warszawa, 2012).
Chcąc skrócić sobie drogę do Kiek in de Kök, zbaczamy nieco z głównej drogi i lądujemy na… ślepym placu, a dokładnie w… Ogrodzie Duńskiego Króla. Można stąd popatrzeć na miasto, choć widoki nie są już tak imponujące jak z Kohtuotsa. Widać stąd za to doskonale dwie średniowieczne baszty: Tallitorn (Wieżę Konną/Stajenną) oraz Neitsitorn (Wieżę Dziewic). Nazwa tej drugiej może być nieco myląca, gdyż legenda powiada, że przed wiekami mieściło się w niej więzienie dla… prostytutek. Genezę nazwy bastei lepiej wyjaśnia druga wersja podania, mówiąca o tym, że w jej celach przebywały dziewczęta sprzeciwiające się woli rodziców, chcących wydać je za młodzieńców, niekoniecznie kochanych przez owe damy (Marczuk A., Małkowski J., Tallin, wyd. Astra, Warszawa, 2012).
Co prawda interesująca nas baszta Kiek in de Kök jest widoczna z ogrodu, ale dojść do niej od tej strony niepodobna. Wobec tego obchodzimy mury od wewnątrz i podchodzimy pod basteję z zachodu.
Kiek in de Kök to chyba najsłynniejsza tallińska baszta o bardzo intrygującej nazwie. W dialekcie dolnoniemieckim w dosłownym tłumaczeniu oznacza ona ni mniej, ni więcej tylko… „zajrzyj do kuchni”/”rzuć okiem do kuchni”. Nic dziwnego. Wieża jest na tyle wysoka, że w przeszłości strażnik, który pełnił wartę na samej górze, mógł bez problemu zaglądać do okien sąsiednich domostw i przyglądać się, co też dobrego gospodynie przygotowują na obiad 🙂 (Marczuk A., Małkowski J., Tallin, wyd. Astra, Warszawa, 2012).
Baszta powstawała w kilku etapach. Jej obecna wysokość to niecałe 50 m. Ciekawostką jest fakt, że możemy w niej oglądać pozostałości po oblężeniu miasta przez wojska Iwana Groźnego w 1577 r. Są to armatnie kule, które zachowały się w ścianach (Marczuk A., Małkowski J., Tallin, wyd. Astra, Warszawa, 2012). Dziś w wieży funkcjonuje muzeum, do którego niezwłocznie wchodzimy.
Tutaj ważna uwaga. Mamy do wyboru: zwiedzanie samej baszty, samych podziemi, bądź też bilet łączony na obydwie atrakcje. Oczywiście najkorzystniej wychodzi opcja nr 3 (koszt biletu na wieżę i do podziemi to €9). Na taką też opcję się decyduję. Maja zadowala się wariantem nr 2. Z uwagi na to, że podziemia można zwiedzać tylko z przewodnikiem i w małych grupach, konieczna jest wcześniejsza rezerwacja (może być mailowo na adres: kok@linnamuuseum.ee). Samą basztę można odwiedzać bez ograniczeń. Zakupujemy bilety, które mają formę naklejek (odpowiednio na wieżę i podziemia). Czekając na przewodnika, siadamy w poczekalni na przygotowanych dla nas krzesłach. Po godz. 11 rozpoczynamy zwiedzanie.
Na początek krótki film przedstawiający historię Tallina (w kilku językach). Opowiada ją postać legendarnego starca z tallińskiego jeziora Ülemiste, które, jak wcześniej wspominałem, powstało z łez Lindy ronionych po stracie Kaleva. Według ludowych podań każdego roku, po zmierzchu, wyłania się z wody postać człowieka z popielatą brodą. Starzec pyta pierwszą napotkaną osobę, czy Tallin został już ukończony. Zapytany powinien odpowiedzieć, że nie, gdyż miasto wciąż się rozbudowuje. W przeciwnym wypadku, posępny człowiek bardzo by się ucieszył i zalał estońską stolicę wodami jeziora. Ocaleć miałoby tylko wzgórze Toompea… (Marczuk A., Małkowski J., Tallin, wyd. Astra, Warszawa, 2012).
Pomysł umieszczenia staruszka w filmie jako lektora bardzo nam się podoba. W sposób lekko humorystyczny wyjaśnia historię Estonii i Tallina i, co najważniejsze, nie zanudza!
Po kilkunastominutowym seansie ruszamy odkrywać podziemia! Sympatyczna pani przewodnik opowiada perfekcyjną angielszczyzną bardzo dokładnie o każdym fragmencie trasy, który mijamy. Aż trudno uwierzyć w to, jak wiele funkcji pełniły podziemne tunele przez prawie 400 lat swojego istnienia. Początkowo służyły celom militarnym. Były także miejscem, w którym więziono ludzi. Używano ich jako magazyny, a podczas II wojny światowej dawały schronienie mieszkańcom miasta przed nalotami, stając się na wiele dni ich domem. Po wojnie w podziemiach nadal istniało małe miasteczko, lecz gdy pod koniec lat 80 opustoszało, tunele zajęli bezdomni. Dziś pełnią kolejną już funkcję podczas swojej długiej historii – są obiektem turystycznym (jednym z najchętniej odwiedzanych w Tallinie). I rzeczywiście – na trasie towarzyszy nam sporo ludzi.
Nie będę opowiadał Wam o wszystkich ciekawych rzeczach, które spotkacie na trasie, gdyż pragnę wzmóc Waszą ciekawość i jeszcze bardziej zachęcić do odwiedzin tego miejsca. Uważam, że naprawdę warto!
Po zwiedzaniu podziemi wyruszam na eksplorację wieży. Ta część muzeum również zadowoli miłośników historii, a w szczególności średniowiecznych militariów, których jest tu pod dostatkiem. Wystawa opowiada historię Tallina w postaci filmów, makiet i tablic opisowych. Nie ma tu co prawda specyficznego klimatu, jaki towarzyszył nam podczas spaceru podziemnymi tunelami, ale nie czuję się bynajmniej zawiedziony. Tym bardziej, że wchodząc na kolejne piętra baszty, przez okienka podziwiam coraz bardziej interesujące widoki na miasto.
Z najwyższej kondygnacji rozciągają się widoki na cztery strony świata. Warto było się tu wspiąć, aby je podziwiać. Jeszcze tylko parę zdjęć i można schodzić. W brzuchu zaczyna burczeć. Czas coś zjeść. Kierunek – Lido!
Galeria zdjęć z Wilna i Tallina do obejrzenia tutaj.
Galeria zdjęć z poprzedniego wypadu do Tallina do obejrzenia tutaj.
Nie ma zbyt dużej różnicy w ich zabudowie a w naszej. Wygląda na to, że kościoły i miasta są takie same w wielu różnych krajach w Europie.
Ciekawa wyprawa. Wydaje mi się, że moją pamiątką z takiej wyprawy byłby sweter 😉