Road trip 2014, dzień 6, cz. 1. Witajcie Alpy! W drodze do Bledu.

Opuszczamy Ljubljanę z wielkim smutkiem, ale też i nadzieją, że jeszcze kiedyś tu wrócimy. Pociesza nas fakt, że już dzisiaj znajdziemy się w pięknych Alpach, czyli według mojej oceny najpiękniejszej części Słowenii!
Po spakowaniu się wsiadamy do samochodów i ruszamy na północ w kierunku miejscowości Skofja Loka. Zgodnie z informacją zawartą w przewodniku, jest to jedno z najpiękniejszych miasteczek Słowenii. Ponieważ jednak odwiedziliśmy już Celje, Ptuj i Ljubljanę, postanawiamy na jakiś czas odpocząć od zabytków architektury i nacieszyć się słoweńską przyrodą, która w naszym mniemaniu stanowi największe bogactwo tego maleńkiego kraju. W związku z tym Skofja Loka jest przez nas oglądana jedynie z okien samochodu, lecz jeśli lubicie zwiedzać każde miasteczko po drodze, koniecznie musicie tu zajrzeć, bo sądzę, że warto. Przynajmniej takie odnieśliśmy wrażenie, przejeżdżając w pobliżu jego centrum. Skoro spodobało nam się, choć nie wysiadaliśmy z aut, to z pewnością spacerując jego uliczkami, wrażenia muszą być jeszcze przyjemniejsze.
Tutaj zmieniamy kierunek jazdy. Podążamy na zachód w kierunku miejscowości Most na Soči. Naszym celem jest tamtejsza stacja kolejowa, z której odjeżdżają tzw. pociągi samochodowe, czyli lokomotywy z wagonami służącymi do przewożenia samochodów. Trasa pociągu wiedzie przez Podbrdo do Bohinjskiej Bistricy i jest to niewątpliwie jedna z większych atrakcji regionu. Jak wygląda taki przejazd możecie zobaczyć np. tutaj. Z kolei godziny odjazdów pociągów i ceny za przejazd sprawdzicie tutaj.
Do miejsca przeznaczenia zostało nam jeszcze sporo czasu, tymczasem droga, którą podążamy, jest kręta i co chwilę coś tamuje ruch. A to tir, który nie może zmieścić się w zakręcie, a to roboty drogowe… . Czas nas goni, a pociąg nie będzie na nas czekał. Tuż przed Mostem na Soči… ruch wahadłowy, na którym tracimy kolejne cenne minuty. Mimo, że staramy się dojechać na czas, nie udaje nam się to. Na stację kolejową docieramy dosłownie kilka minut po odjeździe pociągu (żeby nie było, że zawsze wszystko nam się udaje). Nie muszę Wam chyba mówić, jak bardzo jesteśmy wkurzeni. No ale cóż… . Jak to mówią: „shit happens, sometimes”. I to „sometimes” zdarzyło się właśnie teraz.
Cóż mamy robić? Siadamy w kawiarni znajdującej się tuż przy budynku stacyjnym i debatujemy, co począć. Postanawiamy przejechać odcinek, który mieliśmy pokonać pociągiem, samochodami. Zajmie nam to więcej czasu, niż gdybyśmy mieli podróżować na wagonie (jadąc po torach, dojechalibyśmy do Bohinjskiej Bistricy po ok. 40 minutach), ale za to dłużej będziemy podziwiać lokalne pejzaże. Niestety ta przyjemność ominie naszych kierowców i to właśnie oni są najbardziej smutni z tego powodu. Szczególnie Mateusz, który osobiście wysunął propozycję przejazdu tym pociągiem. Nie ma jednak na co czekać. Bled i Alpy zapraszają! Po porannej kawce ruszamy w drogę i kierujemy się w stronę miejscowości Podbrdo.

Wyjeżdżając z Mostu na Soči, mijamy most kolejowy, którym przed chwilą mieliśmy przejeżdżać… . Linia kolejowa będzie nam towarzyszyć przez prawie cały okres naszej podróży do Podbrda. Potem tory znikają w tunelu pod górami i pojawiają się na powierzchni dopiero przez Bohinjską Bistricą. To kolejny powód, dla którego chcieliśmy skorzystać ze wspomnianej atrakcji. No ale dobra, ok! Już nic nie mówimy, bo się tylko denerwujemy. Jedźmy w te Alpy! 🙂

Z każdą minutą jazdy nabieramy wysokości, a krajobraz staje się coraz bardziej urozmaicony. Droga robi się węższa, pojawia się sporo zakrętów. Dla rowerzystów jest to idealna trasa treningowa, więc dziwi mnie, dlaczego tak niewielu ich tu spotykamy.

Również zabudowa coraz bardziej przypomina tę alpejską. Pojawiają się pierwsze tunele. Taką Słowenię uwielbiam najbardziej! Zabytki zabytkami, ale to przyroda, jak wcześniej wspomniałem, jest największym skarbem tego kraju i cieszymy się na myśl, że przez kilka najbliższych dni będziemy z nią obcować na każdym kroku.

W miejscowości Podbrdo rozstajemy się z rzeką Bačą, której doliną poruszaliśmy się przez około 20 km, jadąc od Mostu na Soči. Pan z informacji kolejowej w tejże mieścinie poinformował nas, że z Podbrda także można dostać się pociągiem samochodowym do Bohinjskiej Bistricy, gdyż skład się tu zatrzymuje. Podróż między tymi dwoma miastami zajmuje ok. 10 minut, a kosztuje niewiele mniej, niż gdybyśmy wyruszali ze stacji początkowej. Poza tym przez zdecydowaną większość czasu jechalibyśmy przez tunel, a więc nie podziwialibyśmy żadnych widoków. Postanawiamy zatem w dalszym ciągu jechać do Bohinjskiej Bistricy na czterech, a właściwie ośmiu kółkach.

W tym miejscu chciałbym zwrócić Waszą uwagę na bardzo ciekawą rzecz, jeśli chodzi o oznakowanie dróg w Słowenii. Chodzi mi nie tyle co o drogowskazy, a o ilość znaków znajdujących się przy szosach. Jest ich tu zdecydowanie mniej niż w Polsce. Podróżując przez Słowenię, ma się wrażenie, jakby drogowcy nie traktowali kierowców jak idiotów, wychodząc ze słusznego założenia: „jeśli jesteś matołem i chcesz pędzić krętą drogą 100 km/h i się zabić o skałę – proszę bardzo – Twój wybór!” Selekcja naturalna. Dodatkowym plusem takiego oznakowania jest to, że gdy kierowca widzi, że znaków jest mniej, to bardziej trzyma się przepisów, wiedząc, że nie pojawiają się one przypadkowo albo po prostu zapomniano je usunąć po remoncie (jak to często zdarza się w Polsce). No! To tyle jeśli chodzi o moje wrażenia z jazdy po słoweńskich drogach 🙂 .
Od tego momentu na naszej trasie zaczyna pojawiać się coraz mniej zabudowań, a krajobraz staje się jeszcze bardziej górski. Podjeżdżamy na przełęcz, na której postanawiamy się zatrzymać.
Dla zgłodniałych jest to dogodne miejsce do odpoczynku i uzupełnienia sił na dalszą część podróży. My jednak zrobiliśmy tutaj postój z innego powodu. Z przełęczy roztacza się piękny widok na Alpy. Może nie na całe pasmo, ale i tak jest tu przepięknie. Droga jest często przemierzana przez motocyklistów, którzy w owej knajpie są witani szczególnie przychylnie. Do odwiedzin restauracji zachęca ta oto pani… .

Po wyjściu z samochodów zauważamy bardzo ciekawą scenkę rodzajową z udziałem kóz, które przypatrują się nam z pobliskiej skarpy, traktując nas ni to z pobłażaniem, ni to jako atrakcję turystyczną. Postanawiam zaspokoić swoje żądze przygody i wspiąć się na górę, aby zobaczyć je z bliska.

Skarpa jest dość stroma, a więc trochę czasu mija, zanim stanę twarz w twarz z tymi sympatycznymi zwierzakami. Wygląda na to, że usadowiła się tu cała rodzinka. Każde stworzenie na innym kamieniu i każde sprawiające wrażenie jakby miało mnie w … głębokim poważaniu 😀 . Z urażoną dumą schodzę do drogi i zajmuję miejsce w samochodzie. Czas ruszyć w dalszą podróż!

Zaraz za przełęczą liczba zakrętów drastycznie się zwiększa. Nie ma się co dziwić. Jesteśmy prawie 1000 m n.p.m. W miejscowości Petrovo Brdo opuszczamy drogę nr 403 i skręcamy w tę z nr 909, która zaprowadzi nas prosto do Bohinjskiej Bistricy.
Byliśmy wysoko – trzeba więc kiedyś zjechać w dół. Aż do Bledu będziemy poruszać się doliną Sawy, a konkretnie – Bohinjki – jednej z jej źródłowych odnóg. Ta mała rzeczka to początek górnego biegu najdłuższego prawego dopływu Dunaju, który łączy się z nim w Belgradzie. To jednak nie ona jest uważana za początek Sawy. Bohinjka jest bowiem krótsza od jej drugiej odnogi – Dolinki – mającej swoje źródło w okolicy miejscowości Podkoren na północnym zachodzie kraju.
Szeroka dolina Savy Bohinjki, bo tak brzmi jej pełna nazwa, jest przepięknym przykładem U – kształtnej, polodowcowej doliny, o której uczymy się w szkołach. Trzeba w tym miejscu dodać, że jej skala jest większa niż tatrzańskich odpowiedniczek, co bynajmniej nie oznacza, że uważam nasze polskie góry za mniej urokliwe. Wręcz przeciwnie. I Alpy, i Tatry, i każde inne góry mają swój urok i w każde warto jeździć. Trzeba po prostu znaleźć „swoje miejsce”, które nam odpowiada i które nas zauroczy tak bardzo, aż będziemy chcieli do niego wracać.
Po około 20 km docieramy do Bledu: miejsca-symbolu Słowenii. Jezioro wraz z wyspą, na której znajduje się kościółek Wniebowzięcia NMP, jest uwieczniane na większości pocztówek z tego kraju. Postanawiamy sprawdzić, czy rzeczywiście warte jest odwiedzin i czy tłumy turystów, które tu przybywają, zaburzają jego naturalny charakter.
Pierwszymi „turystami”, którzy pojawili się w tym miejscu, byli pielgrzymi z Krainy, Karyntii, Friulli i Styrii, przybywający do wspomnianego przed chwilą sanktuarium maryjnego na wyspie Blejski Otok. Dodatkowym czynnikiem przyciągającym gości do Bledu stały się lokalne źródła termalne, o których wspominano już w XVII w. Początek uzdrowiska datuje się jednak dopiero na 1855 r., kiedy to szwajcarski medyk Arnold Rikli ufundował tu Instytut Zdrowia. Kurort rozwijał się bardzo szybko, aby w 1903 r. zdobyć złoty medal na Wielkiej Międzynarodowej Wystawie Uzdrowisk. W okresie międzywojennym Bled był najsłynniejszym kurortem całej Jugosławii, a zarazem letnią rezydencją rodziny królewskiej Karađorđevićów. Po II wojnie światowej posiadłość w uzdrowisku zajmował marszałek Tito (Dobrzańska-Bzowska M., Bzowski K., Słowenia. Po słonecznej stronie Alp., wyd. 3, wyd. Bezdroża, Kraków, 2010).
Tak naprawdę w Bledzie (jeśli spojrzymy na kurort pod kątem zwiedzania) do zobaczenia są trzy rzeczy: jezioro, kościółek na Blejskim Otoku i zamek. Sama miejscowość do ciekawych nie należy. Poza wspomnianymi atrakcjami możemy uprawiać tu różne sporty o każdej porze roku. W lecie wypożyczymy rowery, kajaki i łodzie, odbędziemy lot paralotnią, możemy nawet skoczyć ze spadochronem. W zimie na stokach pobliskiej góry Straža pojeździmy na nartach. To, kiedy przyjedziemy do Bledu, zależy więc tylko od nas!
Na początek podjeżdżamy samochodami na zamkowe wzgórze, gdzie pozostawiamy auta na bezpłatnym parkingu. Niech Was nie zwiedzie to udogodnienie. Ceny biletów wstępu są tak wysokie, że z pewnością opiekunowie zamku wliczyli sobie opłatę za parkowanie do jego kosztów. Nic to! Ustawiamy się grzecznie w rządku i zakupujemy wejściówki.
Stojąc w kolejce do kasy, spotykamy turystów z Polski zastanawiających się, czy aby na pewno wchodzić do środka. Cena rzeczywiście powala z nóg. € 9 piechotą nie chodzi, ale w końcu nie po to tu przyjeżdżaliśmy, aby nie skorzystać z tej jedynej w swoim rodzaju okazji i nie zwiedzić zamku. Kupujemy!
Miłym akcentem, który nas baaardzo, ale to bardzo zaskoczył, jest… ulotka o zamku w języku polskim, którą dostajemy razem z biletami (co ważne: bardzo przyzwoita i nie zrobiona na „odwal się”). To fajnie, że bracia Słowianie pamiętają o nas nawet wtedy, gdy dzieli nas od siebie tak wiele km. W tym momencie przypominam sobie ostatnią wizytę w przygranicznym niemieckim Dreźnie, gdzie znalezienie przewodnika w języku polskim graniczy z cudem. Po tak prozaicznej rzeczy można poznać, jak traktuje się nas, Polaków, w różnych częściach świata. Koniec dygresji.

Zamek w Bledzie liczy sobie już ponad 1000 lat! Pierwsze wzmianki o twierdzy pochodzą bowiem z 1011 r. Jeśli nie jesteście zbyt wygodni, możecie dostać się tutaj również spod wysokiej skały, na której stoi. Jest to trasa bardziej widokowa od podjazdu samochodowego, który prowadzi asfaltową drogą przez centrum Bledu.

Pierwszym miejscem, do którego udajemy się po przekroczeniu zamkowych murów, jest taras widokowy, z którego roztacza się PRZEPIĘKNA, CUDOWNA, NIESAMOWITA, FENOMENALNA, etc. panorama na jezioro Bled, Blejski Otok i otaczające je alpejskie wzniesienia. Dla tych widoków warto było wydać te € 9, nawet jeśli zamek sam w sobie nie jest interesujący.
A wiem co mówię. Jest to typowe muzeum, które zaciekawi pasjonatów historii i archeologii, a nie zwykłych turystów. Jako najciekawsze miejsce w całym zamku można uznać kaplicę na jego górnym dziedzińcu poświęconą św. Albinowi i św. Ignacemu, zbudowaną w XVI w. (Dobrzańska-Bzowska M., Bzowski K., Słowenia. Po słonecznej stronie Alp., wyd. 3, wyd. Bezdroża, Kraków, 2010). Poza nią zamek jest najzwyczajniej w świecie nudny. Przynajmniej my odnieśliśmy takie wrażenie.

Postanawiamy spędzić w tym miejscu trochę więcej czasu, więc zasiadamy przy kawiarnianym stoliku z widokiem na jezioro Bled i zamawiamy po kawie. Nawet pojedyncze krople deszczu nie są w stanie nas wygonić z tego miejsca. Jest po prostu cudownie!
Może i Bled jest lanserskim i zatłoczonym miejscem (choć nie ma tu takich tłumów, jak choćby w Zakopanem), ale mimo wszystko nie żałujemy, że tu przyjechaliśmy, bo naprawdę warto! Obrazy z pocztówek nie oddają nawet w połowie piękna tego skrawka słoweńskiej ziemi. Nie wahajcie się zatem, tylko przyjeżdżajcie!