Lubień – Zembalowa – Tokarnia
Kolejny weekend i kolejny wypad w góry. W bliskiej odległości od Krakowa ilość górskich szlaków jest na tyle wystarczająca, aby każdy mógł znaleźć coś dla siebie. Dzisiaj proponuję Wam wycieczkę na Zembalową – górę położoną po zachodniej stronie słynnej „zakopianki”.
Niecałe 11 km, które musimy pokonać na naszej trasie, nie powinno nastręczać dużych trudności. Nazwałbym ten szlak bardziej rekreacyjnym niż trekkingowym, aczkolwiek przy niesprzyjających warunkach atmosferycznych może być różnie… .
Podczas swojej wycieczki nie spotkałem ANI JEDNEGO turysty, który przemierzałby tę samą drogę co ja (nie licząc Kalwarii Tokarskiej). Nie jest to zatem szlak popularny, choć szczególnie końcówka trasy obfituje w atrakcje i z pewnością warto tu zajrzeć (mimo że widoków po drodze jest niewiele). Zatem… ruszajmy na wędrówkę!
Patrząc na zamglony Kraków, trudno być optymistą. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że z czasem „mgły opadną i wstanie nowy dzień” :). Z dworca autobusowego w Krakowie wsiadam w autobus do Lubnia, aby po niecałej godzinie wysiąść na przystanku prawie w centrum miejscowości… .
Kieruję się w stronę widocznej z daleka wieży kościelnej. Obok lubieńskiej świątyni przebiega żółty szlak, który zaprowadzi mnie na sam wierzchołek Zembalowej. Po minięciu kościoła przechodzę obok cmentarza i dochodzę do mostu na Lubieńce. Idąc dalej, wybieram drogę na wprost, która wspina się na grzbiet pasma.
Sobotnia wędrówka jest niezwykła także z innego powodu. Trasa, którą dzisiaj pokonam, pokrywa się z przebiegiem mojej pierwszej studenckiej wycieczki w góry, odbytej przeze mnie w 2007 roku. Do dzisiaj wspominam ją z sentymentem. Pamiętam, jak specjalnie na tę okazję kupiłem nowe buty, które od razu miały możliwość sprawdzenia się w trudnych warunkach atmosferycznych. Aż chciałoby się powiedzieć: „To były czasy!” 🙂 Opuszczając ostatnie zabudowania Lubnia, nie przypuszczam, że podobieństw między obiema wyprawami będzie więcej… .
Wraz ze zniknięciem domostw Lubnia, znika również asfalt. Gruntowa droga wznosi się monotonnie do góry i wyprowadza na wypłaszczenie z przekaźnikiem telekomunikacyjnym. Mgły zaczynają powoli opadać, lecz nie odpłynęły całkowicie.
Po kilku minutach krótkiego odpoczynku pojawiają się pierwsze widoki na Beskidy. Na wschodzie majaczą wzniesienia Beskidu Makowskiego z pasmem Lubomira i Łysiny, Lubogoszcza oraz Lubonia Wielkiego. Patrząc na zachód, zauważam samotne drzewo – charakterystyczny obrazek w tym miejscu.
Jest magicznie. Rozchodzące się mgły w scenerii poranka wyglądają nieprawdopodobnie. Nie potrzeba efektownych tatrzańskich panoram czy innych cudów. Często nawet w tak niepozornych miejscach można odnaleźć piękno i napawać się jego widokiem. Przystaję przy kapliczce i po chwili ruszam dalej.
Z każdym krokiem jest coraz lepiej. Słońce znajduje się wyżej i wyżej, a mgieł ubywa minuta po minucie. W pobliżu rozstaju dróg postanawiam odpocząć na dłuższą chwilę i zjeść drugie śniadanie w konsystencji obiadu. Nie pytajcie co – podpowiem, że to E-kologiczne jedzenie. Już wiecie, prawda? 😀
Najedzony i zadowolony zakładam plecak i rozpoczynam właściwe podejście na wierzchołek Zembalowej. Najpiękniejsze widoki mam już za sobą. Odtąd przez większość czasu towarzyszył mi będzie las.
Na niebie świeci słońce, a pojedyncze chmury pojawiają się sporadycznie. Wydawać by się zatem mogło, że wszystko przebiega w jak najlepszym porządku. Tak jednak nie jest. Topniejący po ostatnich opadach śnieg, w temperaturze +15°C nie wróży niczego dobrego. I nie chodzi tu wcale o potoki spływające z góry środkiem szlaku. Problem jest bardziej złożony. Na gałęziach drzew zalegają warstwy świeżego białego puchu. Teraz łatwo możecie sobie wyobrazić, w czym tkwi szkopuł.
Spadające pod wpływem temperatury z gałęzi drzew krople wody sprawiają, że mam wrażenie, iż spaceruję po górach w trakcie ulewy, a nie bezchmurnej pogody. Nie jeden raz obrywam „za kołnierz”, co nie należy do przyjemności. Zakładam na głowę kaptur, ale na niewiele się to zdaje. Jednym słowem: masakra.
Wraz ze zdobywaniem wysokości na szlaku pojawia się coraz więcej śniegu. Jest mokry i ciężki, utrudniający wędrówkę. Póki jest go niewiele, nie przeszkadza we wspinaczce. W momencie, gdy ilość pokrywy śnieżnej wzrasta, powstają problemy związane z zapadaniem się pod wpływem ciężaru. Nie jest lekko!
Przechodzę przez niewielką polanę, z której odsłaniają się widoki na wschód (z Luboniem Wielkim i Szczeblem na czele). Mam chwilę, aby odpocząć od „deszczu” i nabrać sił do dalszej wędrówki. Szlak jest dobrze oznakowany, choć nie zwalnia mnie to z obowiązku zachowania czujności. Jeśli będziecie uważni – nie zgubicie się.
Po wyjściu na jedną z kulminacji masywu Zembalowej warto się rozejrzeć. Nieopodal można odnaleźć tajemnicze kamienie z wykutymi znakami w kształcie liter, cyfr i krzyży. Jeszcze na przełomie XIX i XX w. uważano je za wskazówki dla poszukiwaczy skarbów (do dzisiaj takie przekonanie pokutuje w wielu źródłach). W 1932 r. Stanisław Leszczycki obalił tę teorię, stwierdzając, że są to znaki graniczne trzech właścicieli działek, a zarazem granicy wsi (Dyląg D., Sadowski P., Beskid Myślenicki – przewodnik, OW Rewasz, Pruszków, 2005). Niestety nie udaje mi się ich odnaleźć. Śnieg zasypał je na dobre. Pozostaje czekać do wiosny. Zapewne wtedy odsłonią się nam w pełnej okazałości.
Pisałem o podobieństwach związanych z dzisiejszą wycieczką i tą sprzed 8 lat. Kolejną z nich (poza wszesnowiosenną pogodą) jest pech do stawianych niefortunnie kroków. Tak jak poprzednio, tak i teraz, nie zauważam płynącego pod śniegiem strumienia i zapadłszy się w nim po łydki czuję, jak woda przesiąka przez moje buty. Tradycji musiało stać się zadość – jak pech to pech!
Przemoczony wychodzę na mało wybitny wierzchołek Zembalowej i nie czekając ani chwili dłużej, zmieniam kolor szlaku i rozpoczynam zejście w dół z czarnymi znakami do Tokarni. Śniegu nie brakuje. Będzie mi on towarzyszył prawie do końca wycieczki.
Po kilkudziesięciu minutach zejścia szlak sprowadza na rozległą polanę z widokami na Beskid Makowski. To miejsce idealnie nadaje się na odpoczynek, mimo że śniegu dziś nie brakuje i jest mokro (bynajmniej nie z nieba :)). Korzystam z tej możliwości także i ja. Nie zaszkodzi przyjąć kolejnych porcji kalorii w sytuacji, gdy ledwo co doszło się na szczyt.
Na polanie odbijam w lewo, kontynuując zejście do Tokarni. Śnieg stopniowo znika, więc zamiast mokrych butów, tym razem czeka mnie dużo błota.
Docieram do skrzyżowania dróg. Szlak na wprost prowadzi bezpośrednio do Tokarni – ja wybieram inną opcję. W miejscu, gdzie zauważam pierwsze kapliczki drogi krzyżowej uzmysławiam sobie, że muszę obejrzeć to cudo z bliska.
To cudo to Kalwaria Tokarska. Wybudował ją (i wciąż rozbudowuje) Józef Wrona – mieszkaniec wsi. Od 1982 r. przy przebiegającej tędy drodze krzyżowej, pojawiają się kolejne rzeźby, pomniki i symbole religijne, których nie sposób policzyć (Dyląg D., Sadowski P., Beskid Myślenicki – przewodnik, OW Rewasz, Pruszków, 2005).
Skręcam w prawo, aby wspiąć się prawie na sam szczyt Urbaniej Góry. Nie jest to łatwe, gdyż stromizna tego miejsca potrafi dać w kość. Na szczęście wspinaczka nie trwa długo. Po kilku minutach mijam pietę poświęconą „naszym zmarłym”, a następnie grób Jezusa Chrystusa. Na szczycie wzniesienia odnajduję krzyż poświęcony „Poległym za Ojczyznę” i chwilę odpoczywam.
Na zejściu z wierzchołka spotykam grupę wokalną biorącą udział w drodze krzyżowej. Śpiewają i mozolnie wspinają się do góry.
Mijam piękną kapliczkę słupową „Ave Maria” i docieram do sztucznego stawu. Na łodzi znajdują się rzeźby Jezusa Chrystusa oraz św. Piotra (pierwszego papieża), którzy razem wybrali się na połów (wspomniany apostoł był rybakiem). Na kutrze zostało umieszczone zdanie: „Piotrze, paś owieczki moje”. Cóż… wg mnie to najpiękniejsze miejsce całej Kalwarii Tokarskiej. Koniec i kropka. Schodzę.
Tuż przy jeziorze zauważam rzeźbę Jezusa Chrystusa w cierniowej koronie. Takie małe arcydzieła sztuki ludowej mają w sobie „to coś”, co sprawia, że ogląda się je z przyjemnością, a czasami także z dreszczykiem emocji. Są po prostu piękne! Jak prezentuje się wspomniana rzeźba, możecie zobaczyć poniżej.
Zagęszczenie kolejnych rzeźb i pomników w tej części Kalwarii Tokarskiej jest bardzo duże. W pobliżu jeziora i rzeźby Jezusa odnajduję wał ziemny przypominający kształtem piramidę, w którego górnej części umieszczono figurę Chrystusa Frasobliwego, a poniżej wykonano napis: „CHŁOPOM POLSKIM SZCZĘŚĆ BOŻE”.
Do Tokarni już niedaleko. Z kalwarii rozciągają się przepiękne widoki na wieś i Beskid Makowski. Oczekując na przyjazd busa, podziwiam miejscowe pejzaże i wspominam swoją ostatnio wyprawę w te rejony (jeszcze na studiach).
Schodząc w dół, odwiedzam i podziwiam coraz to nowe miejsca. Doprawdy każde z nich warte jest zobaczenia. Wpisuję się do księgi pamiątkowej umieszczonej w jednym z pomieszczeń (stylizowanym na Grób Pański) i rozpoczynam wyścig z czasem, a właściwie z busem, do odjazdu którego pozostało coraz mniej minut.
Jednymi z ostatnich interesujących rzeźb, jakie możecie oglądać na Kalwarii Tokarskiej, są figury Anioła Stróża oraz trzymającego go za rękę dziecka (widoczne na zdjęciu obok). Wśród pomników nie mogło oczywiście zabraknąć tego, który przedstawia św. Jana Pawła II, czyli naszego Karola Wojtyłę.
Końcowy fragment spaceru dróżkami Kalwarii Tokarskiej jest trochę nerwowy. Na szczęście udaje mi się zdążyć na wyznaczoną przez siebie godzinę na przystanek autobusowy we wsi i w spokoju oczekuję przyjazdu busa. Opóźniony, lecz na szczęście nieprzeładowany pojazd, w końcu nadjeżdża. Zajmuję miejsce siedzące i ze zmęczenia… ucinam sobie krótką drzemkę. To był sympatyczny, krótki, choć pełen wrażeń wyjazd. A ja… cóż… może kiedyś w końcu uda mi się trafić na dobrą pogodę na Zembalowej :).