Pogodowa przeplatanka: Hala Łabowska – Piwniczna-Zdrój
Maja! Wyjrzyj przez okno! To pierwsze słowa, które wypowiadam zaraz po przebudzeniu. Prognozy sprawdziły się. Przez całą noc spadło kilkanaście centymetrów białego puchu i krajobraz za oknem wygląda zgoła inaczej niż wczoraj. Myślimy, że największa fala opadów jest już za nami. Jakże się mylimy!
Po chwili chmury zasnuwają niebo. Beskidy znikają z pola widzenia. Rozpoczyna się śnieżna zamieć trwająca kilkanaście minut. Takie naprzemienne fale opadów i rozpogodzeń będą trwały jeszcze przez kilka godzin. Musimy być przygotowani na wędrówkę w typowo zimowych warunkach.
Po porannym ogarnięciu się i spakowaniu, schodzimy do jadalni na śniadanie. Jajecznica to coś, czego nam było potrzeba. Na Hali Łabowskiej smakuje lepiej niż na Hali Rycerzowej. Mimo przerw w dostawie prądu, pobyt w schronisku będziemy miło wspominać. Klimat, jaki tutaj panuje, z czystym sumieniem mogę określić jako „górski” :).
Mamy nadzieję na poprawę pogody, lecz ta nie nadchodzi. Postanawiamy nie czekać w nieskończoność, lecz w końcu wyruszyć w dalszą drogę. Chcemy zostawić sobie nieco zapasu czasowego z uwagi na panujące warunki. Po godzinie 11 jesteśmy już na szlaku!
Odcinek między Halą Łabowską, a Piwniczną-Zdrojem liczy sobie około 12 km. Mogłoby się wydawać, że to niedużo, ale musimy pamiętać o zimowej scenerii za oknem.
Ledwo co wychodzimy ze schroniska, dopada nas gwałtowny podmuch wiatru. Niemiłosiernie zacina śniegiem. Już wiemy, że wędrówka w taką pogodę nie będzie należeć do najprostszych.
Wejście w las sprawia, że podmuchy nie są tak mocne, jak na odkrytej przestrzeni, choć nadal odczuwalne. Na szczęście pokrywa śnieżna nie jest na tyle duża, aby utrudniać eskapadę. Biały, niezwiązany z podłożem puch nie stanowi dla nas przeszkody.
Jeszcze wczoraj wieczorem zastanawialiśmy się nad bocznym wypadem na Wierch nad Kamieniem, a dokładnie – Czarci Kamień – najefektowniejszą wychodnię piaskowca magurskiego w Beskidzie Sądeckim, lecz z uwagi na niesprzyjające warunki pogodowe zdecydowaliśmy się porzucić nasz plan i obejść się smakiem. Trafić do skałki nie jest wcale tak łatwo, jak mogłoby się wydawać. Od strony czerwonego szlaku nie ma ŻADNEJ tabliczki, która wskazywałaby kierunek marszu, zatem idąc od Hali Łabowskiej i chcąc dojść do „kamienia”, musicie odnaleźć wydeptaną ścieżkę odbijającą na prawo (wschód) od grzbietu, która trawersuje Czarci Wierch i wykorzystując swój zmysł orientacyjny, podążać w stronę skały.
Wysokość Czarciego Kamienia to około 20 m. Wystarczająco dużo, aby widok z niego mógł zostać uznany za jeden z najpiękniejszych w Beskidzie Sądeckim. W jego sąsiedztwie znajduje się jeszcze jedna interesująca wychodnia skalna. To „Skamieniała Córka” (15 m wysokości), którą jednak znacznie trudniej odnaleźć w leśnej gęstwinie (Mościcki B., Beskid Sądecki – przewodnik, OW Rewasz, Pruszków, 2002).
Dochodzimy do Wierchu nad Kamieniem. Nie w głowie nam podziwianie widoków z Czarciego Kamienia. No bo i po co, skoro i tak ich nie ma? Znajdując się w tym miejscu, muszę jednak wspomnieć o znajdujących się na północ od wierzchołka jaskiniach, których jest tutaj dość sporo. Z jedną z nich (Jaskinią Rysia) związana jest śmieszna historia, którą przytoczę, cytując Bogdana Mościckiego: „[jaskinia – przyp. aut.] zanim otrzymała nazwę, odbył się dialog między uczniem wewnątrz i nauczycielem na zewnątrz:
– Proszę Pana, coś tu jest, takie miękkie!
– Pokaż!
Stwierdziwszy, że to dwa małe rysie, kółko geograficzne oddaliło się kłusem, choć zamierzało przeczekać tu burzę. (…) Rysica nie porzuciła młodych, chociaż pachniały człowiekiem. Na szczęście nie było jej w jaskini podczas eksploracji”. Oprócz Jaskini Rysia, warto wspomnieć także o Jaskini Niedźwiedziej (nie mylić z tą w Sudetach) – największej jaskini Beskidu Sądeckiego o 28 m głębokości i 611 m długości, do której wstęp bez sprzętu speleologicznego jest prawie niemożliwy (Mościcki B., Beskid Sądecki – przewodnik, OW Rewasz, Pruszków, 2002).
Po chwilowym oddechu od porywistego wiatru i śnieżycy, wychodzimy na Halę Barnowską. Spotkani kilka minut wcześniej turyści wspominali, że gdy już przez nią przejdziemy, będzie tylko łatwiej. I rzeczywiście. Gorzej być nie może… . Wiatr szalejący na odkrytej hali jest nie do zniesienia. Na szczęście to nie połoniny bieszczadzkie i niebawem ponownie wchodzimy do lasu.
Kilkaset metrów dalej spotykamy żółty szlak z Frycowej – ten sam, którym wczoraj wchodziliśmy. Będąc wiernymi turystycznej zasadzie, że nie wraca się tą samą drogą, nie skręcamy, lecz idziemy prosto – na Halę Pisaną. Nisko zalegające chmury sprawiają, że robi się nastrojowo.
Las się przerzedza. Zaczyna się hala. Tuż przed jej najwyżej położonym punktem po prawej stronie zauważamy obelisk. Został on poświęcony pamięci żołnierza AK, Adama Kondolewicza „Błyska”, który właśnie tutaj zginął w zasadzce przygotowanej przez gestapo.
Hala Pisana dzisiejszego dnia okazuje się być miejscem przełomowym naszej wędrówki. Spotykamy na niej turystę, który twierdzi, że prognoza pogody wspomina, iż około godziny 13 niebo powinno zacząć się przecierać… . Jestem bardzo optymistycznie nastawiony do tej informacji. Maja jakby trochę mniej :D.
Po kilku minutach staje się chyba cud! Ciemne, stalowe chmury odpływają powoli na zachód. Zaczyna się wypogadzać! Coś takiego! A więc piękna, widokowa trasa, którą mamy przed sobą, dostarczy nam dzisiaj jeszcze wielu wspaniałych wrażeń! Hurrra!
W optymistycznych nastrojach rozpoczynamy zejście. Kilkaset metrów dalej żegnamy się ze znakami czerwonymi, które sprowadzają do Rytra. Od tej pory będziemy podążać tylko żółtym szlakiem.
Z lasu wychodzimy na malowniczą polanę Bukowina. Niebo przeciera się coraz bardziej, a więc to nie chwilowa poprawa pogody! Oprócz polskich Beskidów podziwiamy góry po słowackiej stronie granicy. Tatr co prawda nie widać, ale w zaistniałych okolicznościach nawet nie śmiemy na to narzekać. Cieszymy się tym, co jest :). Chcąc nasycić oczy piękną panoramą, postanawiamy zatrzymać się tu na chwilę, co nieco przekąsić i napić się gorącej herbaty.
Po krótkim, nieco stromym zejściu przez las, mijamy kolejną uroczą polanę ze znajdującymi się na niej szałasami. To Szałasy Jarzębackie. Widoki, jakie się stąd rozciągają, jeszcze bardziej działają na nasze zmysły niż te, które oglądaliśmy na wyżej położonej hali. Być może dlatego, że są rozleglejsze (widać także wzgórza od strony Rytra). Moja teoria potwierdza się po raz kolejny: wg mnie żółte szlaki to trasy o najpiękniejszych walorach widokowych w polskich górach (pamiętajmy jednak o tym, że kolor szlaków turystycznych nie ma ŻADNEGO związku z jego trudnością).
Za polaną po raz kolejny krótkie i strome zejście przez fragment lasu, sprowadzające nas na małą przełączkę. Po pokonaniu wierzchołka Gronia rozpoczynamy ostatnie nieprzyjemne zejście na naszej trasie i wychodzimy na przepiękną halę.
Przed nami droga wijąca się między zabudowaniami. Dotarliśmy do osiedla Jarzębaki. Słońce raz świeci, a raz chowa się za chmurami, tworząc przy tym mroczny klimat. Z prawej strony mijamy kapliczkę, a obok niej malutki dzwonek. W dole widać już dolinę Popradu wraz z gospodarstwami.
Nagle z pobliskiego domostwa wyskakuje para kundli o charakterze zaczepno-obronnym. Osobiście jestem człowiekiem cierpliwym, ale te małe niby-psy po prostu działają mi na nerwy! Na dodatek jeden z kundli chwyta mnie za nogawkę i próbuje ugryźć, po czym szybko ucieka. No proszę, jaki odważny! Śmiech na sali! Nie raczył poczekać na odwet! A reakcja z mojej strony byłaby adekwatna do jego czynu. Nie miałbym skrupułów, aby trzasnąć go bądź nogą, bądź kijkiem, który mam przy sobie.
Moja dobra wola i brak agresji okazały się nieskuteczną taktyką w spotkaniu z psim napastnikiem, dlatego od tej pory postanawiam (już zdążyłem to przetestować) stosować „lekkie straszonko” polegające na szybkim i nagłym odwróceniu się w stronę takiego kundla i udawanie ataku. Taki mały cwaniak nagle przestaje być kozakiem i cofa się w biegu o parę kroków. Kilka powtórzeń skutecznie odstrasza agresora i daje mi spokój. Dla odważnych – do przetestowania (oczywiście na psach z gatunku małych kundli, a nie owczarkach niemieckich czy rottweilerach – za ewentualne wypadki nie ponoszę odpowiedzialności – to moja autorska metoda) :D. Podsumowując: kocham zwierzęta, ale obrona własna jest dla mnie ważniejsza, a taki przypadek właśnie miał miejsce. Koniec i kropka.
Sprawdzam swoją nogę – na szczęście kundel nie ugryzł mnie na tyle, aby pozostał ślad i zaczęła cieknąć krew. I całe szczęście! Czym prędzej opuszczamy osiedle Jarzębaki.
Za ostatnimi zabudowaniami musimy wzmóc swą czujność. Nie sugerujemy się drogą prowadzącą prosto na szczyt Granicy, lecz obchodzimy jej wierzchołek od południowego zachodu, skręcając na rozwidleniu w prawo. Miejsce jest mylne. Sami zatrzymujemy się w tym miejscu i sprawdzamy na mapie, gdzie iść, więc uważajcie.
Po kolejnych kilkudziesięciu minutach spaceru rozpoczynamy zejście do Piwnicznej-Zdroju. Tutaj po raz kolejny apeluję o czujność (choć w przypadku zgubienia się w tym miejscu nic nam nie grozi – najwyżej zejdziemy do miasta inną trasą). Na zakręcie szlaku wybieramy drogą odbijającą nieco na lewo. Uważajmy, aby z rozpędu nie iść prosto, tak jak my 🙂
Nic to! Z „naszej” alternatywnej trasy równie pięknie widać dolinę Popradu i wzgórza po drugiej stronie rzeki. Dodatkowo przy szlaku natrafiamy na grillowisko i zgrabnie obudowane miejsce ujęcia naturalnej wody źródlanej. Cóż… na grilla jeszcze za zimno – idziemy dalej!
Droga sprowadza nas do doliny Popradu kilkaset metrów dalej na północ od żółtego szlaku. Nie przejmujemy się tym. Skręcamy w lewo i idąc wzdłuż rzeki, kierujemy się w stronę centrum uzdrowiska.
Dzięki nieplanowanej zmianie trasy spotykamy miejsca, których nie oglądalibyśmy, gdybyśmy podążali zgodnie ze znakami. Wy możecie je jednak również zobaczyć. Wystarczy, że dochodząc do przybrzeżnej drogi w Piwnicznej-Zdroju (tuż przy pijalni wód mineralnych), skręcicie w prawo. Po kilku minutach dojdziecie do ciekawych miejsc.
My, idąc od przeciwnej strony, napotykamy wielką szachownicę z kamiennymi figurami i pionkami (niestety nie można zagrać w szachy, gdyż… figury zostały przytwierdzone do podłoża – podejrzewam, że z powodu zdarzających się kradzieży „dla żartów”; świadczyłyby o tym ślady po jednym z oderwanych pionków).
Podążając w kierunku miasta, po lewej stronie drogi mijamy pięknie obudowane ujęcie wody (już nie źródlanej, lecz mineralnej – Piwniczanki – o dużo większej zawartości składników mineralnych niż woda ze źródła w pobliżu grillowiska). Po wypiciu kilku łyków i przeczytaniu informacji o jej dokładnym składzie ruszamy dalej!
Naszą uwagę zwraca wspomniana wcześniej pijalnia wód mineralnych. Nie jesteśmy spragnieni, więc postanawiamy odpuścić wizytę w budynku, ale z pewnością zajrzymy tutaj następnym razem.
Pijalnia w Piwnicznej-Zdroju, zbudowana w stylu polskiego dworku, jest miejscem, gdzie można nie tylko napić się wody mineralnej, lecz także posłuchać muzyki, poezji, czy obejrzeć rozmaite wystawy. O tym co, gdzie i kiedy się tu odbywa, możecie dowiedzieć się na jej stronie internetowej.
Dzień chyli się ku końcowi. W wieczornej, już nieco sennej atmosferze, dochodzimy do kładki na Popradzie. To miasteczko ma swój urok i mimo tego, że jeszcze kilka lat temu uważałem, że jest senne i nieciekawe, zmieniłem swoje zdanie na ten temat. To prawda – nie jest tak głośne i popularne, jak choćby Krynica-Zdrój, ale dla wielu osób (w tym także i dla mnie) jest to duża zaleta.
Co możemy zobaczyć w Piwnicznej-Zdroju oprócz pijalni? Na pewno powinniśmy odwiedzić miejscowy rynek – bardzo klimatyczny – ze znajdującą się na nim tzw. cysterną na wodę, błędnie nazywaną studnią. W celach przeciwpożarowych doprowadzano tu wodę drewnianymi rurami. Niestety spłonęła w 1876 r. razem z całym miastem podczas wielkiego pożaru. Z pożogi ocalała jedynie figura św. Floriana, która spadła do wody. Obecny kształt „cysterny” pochodzi z 1913 r., kiedy to m.in. wymalowano na niej portret króla Kazimierza Wielkiego – założyciela miasta (Mościcki B., Beskid Sądecki – przewodnik, OW Rewasz, Pruszków, 2002).
Poza rynkiem do atrakcji Piwnicznej-Zdroju zaliczają się także: Izba Muzealna, stary cmentarz i kościół z końca XIX w.
Czas nas goni. Nie mamy go zbyt wiele, dlatego tym razem odpuszczamy sobie spacer po mieście. Na lekkim głodzie zaglądamy do pobliskiego sklepu, a następnie udajemy się na stację kolejową PKP Piwniczna-Zdrój, aby wypatrywać naszego pociągu do Krakowa.
Na peron wjeżdża ładny, zadbany skład. Zajmujemy wygodne miejsca i wspominamy kolejny wspaniały i udany weekend. Kilka godzin później dojeżdżamy do stolicy Małopolski. Smutno, że to już koniec niedzieli. Ale będą następne! 🙂