Z Frycowej na Halę Łabowską
Wschodnia część Beskidu Sądeckiego, a szczególnie jej zachodni fragment – na zachód od Jaworzyny Krynickiej – nie jest aż tak bardzo zatłoczony, jak pozostałe regiony pasma. To jeden z czynników, który sprawia, że powracam tutaj z wielką ochotą. Duże przewyższenia, które jestem zmuszony pokonywać za każdym razem, gdy wychodzę na główny grzbiet Beskidu, nie są w stanie zepsuć przyjemności płynącej ze spacerów.
Dzisiaj zapraszam Was na stosunkowo mało popularne, co nie oznacza, że mniej urokliwe, podejście na Halę Łabowską od północy – Z Frycowej. Nasza trasa, prowadząca przez ciąg urokliwych polan i odkrytych terenów, liczy zaledwie 13 km, co nawet dla mało wprawionego turysty górskiego nie powinno stanowić dużej przeszkody. Końcowy fragment szlaku pokrywa się z przebiegiem Głównego Szlaku Beskidzkiego, który w tych okolicach osiąga swój „półmetek”. A zatem – w drogę!
Informacje o halnym wiejącym w Tatrach nie przeraziły nas i postanowiliśmy mimo wszystko wybrać się w góry. Z dworca autobusowego w Krakowie wyjeżdżamy przed godziną 7, aby około 10 dotrzeć na przystanek w miejscowości Frycowa. Ciszy co prawda nie ma, ale porywy wiatru nie są na tyle mocne, aby trzeba było rezygnować z wędrówki. Świeci słońce, na niebie coraz więcej błękitu. Idealna pogoda na wędrówkę!
Na przystanku spędzamy kilka minut. Ubieramy stuptuty, na wzmocnienie posilamy się odrobiną pysznych ciasteczek, a w celu rozgrzania się wypijamy kapkę herbaty. Można iść!
Najpierw orientujemy się w terenie. Patrząc w kierunku Krynicy – na wschód – zauważamy most drogowy na rzece Kamienica. Idziemy w jego stronę, aby po kilkunastu metrach skręcić w asfaltową drogę w prawo. Po chwili zauważamy tabliczkę, która wskazuje nam kierunek marszu na Halę Łabowską. Przez kilka godzin będziemy podążać wraz ze znakami żółtymi prawie na samą Halę Pisaną. W pobliżu odnajdujemy jeszcze przydrożny krzyż, ustawiony w tym miejscu w celu upamiętnienia Józefa Cecura. Zdobi go napis: „Spieszmy się kochać ludzi – tak szybko odchodzą”.
Idziemy żwawo przed siebie. Po dalszych kilkudziesięciu metrach szlak odbija w prawo, w wyasfaltowaną (zapewne niedawno) drogę. Stopniowo nabieramy wysokości, mijając nowo wybudowane domostwa. Wraz z przyrostem poziomic, widoki na Kotlinę Sądecką oraz sąsiednie wniesienia stają się coraz bardziej rozległe.
Docieramy do niewielkiej kapliczki. Szlak skręca ostro w lewo. Kończy się asfalt. Od teraz idziemy gruntową, choć całkiem wygodną drogą.
Grzbietem, którym podążamy, przebiegała dawniej umowna, polsko-łemkowska granica. Wzniesienia leżące dalej na wschodzie – należące do wsi, które miały przerwę w zamieszkaniu – zostały już dawno zalesione (Mościcki B., Beskid Sądecki – przewodnik, OW Rewasz, Pruszków, 2002).
W takich miejscach jest czas na zadumę. Na wspomnienia o byłych mieszkańcach tych ziem, wysiedlonych pod koniec lat 40 XX w. w ramach akcji „Wisła”. To właśnie historia połączona z magią Beskidów sprawia, że Łemkowszczyzna tak bardzo działa na moją wyobraźnię. Mimo tego, że jesteśmy zaledwie na granicy jej dawnego zasięgu, w powietrzu unosi się coś, co sprawia, że wciąż chce mi się wracać w te strony. I tak już chyba pozostanie.
Przechodzimy przez niewielki zagajnik, aby po kilku minutach ponownie wyjść na widokową polanę. Chmury odchodzą na południe, słońce praży coraz mocniej i nawet silny wiatr nie przeszkadza w kontemplacji widoków. Mijamy kolejny przysiółek Frycowej, aby zatrzymać się w jednym z wielu punktów widokowych na naszej dzisiejszej trasie.
Na północnym zachodzie doskonale odsłaniają się zabudowania Nowego Sącza, rozlokowanego w szerokiej Kotlinie Sądeckiej. Jeszcze dalej – na zachodzie – korzystając z niesamowitej dzisiejszego dnia widoczności, podziwiamy szczyty Beskidu Wyspowego z charakterystyczną sylwetką najwyższej wśród nich – Mogielicy. Patrząc ku wschodowi, uderza wyniosłość grzbietu Koziego Żebra (nie mylić ze wzniesieniem w okolicy Wysowej), wyrastającego po drugiej stronie Kamienicy, a wchodzącego już w skład sąsiedniego Beskidu Niskiego.
Krótki odpoczynek powoduje u nas przypływ endorfin. Mamy jeszcze więcej sił, aby wspinać się na główny grzbiet Beskidu Sądeckiego. Szlak prowadzi cały czas gruntową drogą wśród pól, lasków i pastwisk. Jak wspomina Bogdan Mościcki (Mościcki B., Beskid Sądecki – przewodnik, OW Rewasz, Pruszków, 2002), idąc w przeciwnym kierunku, należy być bardzo czujnym. W przeciwnym wypadku może nas „zrzucić do Czaczowa”. 🙂
Na jakiś czas żegnamy widokowe polany. Wkraczamy w las, a jednocześnie na obszar Popradzkiego Parku Krajobrazowego – jednego z największych parków tego rodzaju w Polsce. Po prawej stronie zauważamy kapliczkę. To już kolejna, którą mijamy dzisiejszego dnia. Każda z nich zachwyca swoją oryginalnością. Są mniej lub bardziej skromne, ale jest w nich coś, co sprawia, że spacer po górach staje się jeszcze bardziej przyjemny.
Po minięciu przysiółka Pałyga wchodzimy na niewyraźny wierzchołek Wielkiego Gronia (745 m n.p.m.), za którym łagodne zejście sprowadza nas na niską przełęcz.
Przed nami odsłaniają się widoki na ostatnie gospodarstwa Barnowca. Jesteśmy w miejscu, które latem 1997 r. było świadkiem tragicznych i dramatycznych wydarzeń. Miejscowe stado owiec, nie przeczuwając niczego złego, padło ofiarą wilczej, nieokrzesanej watahy (Mościcki B., Beskid Sądecki – przewodnik, OW Rewasz, Pruszków, 2002). Aż strach pomyśleć, co czuły biedne zwierzęta, mając świadomość tego, że zaraz zginą w paszczy bezwzględnych drapieżników. Ehh… .
To już ostatnie chwile wędrówki przez widokowe polany. Niebawem wchodzimy w jednolity las. Grzbiet gwałtownie się podnosi.
Wspinamy się przez piękną, bukową knieję. Wokół nas złota, polska jesień. Nagle, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pora roku zmienia się nie do poznania. Złociste barwy ustępują miejsca zimowej bieli, z miejsca robi się nieco chłodniej. To góry, a nie plaża – tu warunki mogą zmienić się w ciągu kilku chwil. Na szczęście śniegu nie jest na tyle dużo, aby mógł nam pokrzyżować szyki i uniemożliwić dalszą wędrówkę. W końcu to zima, więc trzeba być przygotowanym na wszystko. Tym bardziej w górach.
Po lewej stronie zauważamy tablicę informującą o wkroczeniu na obszar rezerwatu „Barnowiec”. Rezerwat, utworzony już w 1906 r., a urzędowo potwierdzony w 1924 r., chroni przepiękną i dziką karpacką buczynę z bogatym runem leśnym. Wiek niektórych drzew dochodzi nawet do 300 lat! (Mościcki B., Beskid Sądecki – przewodnik, OW Rewasz, Pruszków, 2002). W okolicy znajdują się także liczne jaskinie – w sumie doliczono się 7 sztuk.
Najbardziej stromy odcinek szlaku za nami. Jeszcze tylko ok. 1 km marszu łagodnie nachylonym grzbietem i po kilkunastu minutach osiągamy upragniony główny grzbiet Beskidu Sądeckiego, a razem z nim – Główny Szlak Beskidzki, który tędy przebiega.
Szlak żółty odbija na zachód, w kierunku Hali Pisanej. Aby dojść na Halę Łabowską, należy iść w przeciwną stronę – ku wschodowi. Po kilkunastominutowym odpoczynku, napełnieniu żołądków i paru głębszych łykach gorącej herbaty, maszerujemy dalej!
Wkrótce opuszczamy las. Przed nami wędrówka długą, odkrytą Halą Barnowską. W oddali majaczą światła Nowego Sącza. Dzień chyli się ku końcowi. Prognozy na niedzielę nie są zbyt dobre. Ma porządnie sypnąć śniegiem, a zatem warunki mogą zmienić się diametralnie. Jesteśmy tego świadomi, zatem korzystamy ile możemy z dzisiejszego wspaniałego dzionka.
Jeśli chodzi o samą halę warto wspomnieć, iż w okresie letnim pokrywają ją wybujałe jagodziska, a zatem to idealne miejsce dla wielbicieli borówek czy jagód (wszystko jedno, jak je sobie nazwiecie). Podobnie jak Hala Łabowska, Hala Barnowska nie została zalesiona dzięki nadleśniczemu z Nawojowej, Janowi Kosterkiewiczowi, który każdego roku musiał się z tego tłumaczyć przed okręgową dyrekcją (Mościcki B., Beskid Sądecki – przewodnik, OW Rewasz, Pruszków, 2002).
Opuszczamy halę, aby ponownie wkroczyć w las. Pod wierzchołkiem Wiercha nad Kamieniem rozwidlenie dróg. Szlak pieszy biegnie w lewo, szlak narciarski w prawo. To, którym pójdziecie, zależy tylko i wyłącznie od Was. I jednym, i drugim dojdziecie do schroniska. Różnica polega tylko na tym, że narciarski jest bardziej widokowy niż jego pieszy odpowiednik.
W pobliżu tego miejsca możemy napotkać interesujące i nieczęsto spotykane w Beskidach drzewa. To limby wschodniokarpackie, zasadzone tutaj przez hrabiego Stadnickiego z Nawojowej. Od świerków różnią się m.in. owalnym, a nie trójkątnym pokrojem korony (Mościcki B., Beskid Sądecki – przewodnik, OW Rewasz, Pruszków, 2002).
Robi się coraz ciemniej i bardziej nastrojowo. Na szczęście do schroniska pozostało już tylko „kilka kroków”. W miejscu, gdzie dołącza szlak niebieski z Łomnicy-Zdroju, zauważamy krzyż, a obok niego pomnik. Jak głosi napis na umieszczonej na nim tablicy, jest on poświęcony „pamięci ks. kapelana Władysława Gurgacza i Żołnierzy Polskiej Armii Niepodległościowej poległych w walkach z UB i KBW w latach 1948-49.
Niebawem zauważamy schronisko. Zanim do niego wejdziemy, chcemy jeszcze skorzystać z doskonałej przejrzystości powietrza i delektować się zachodem słońca nad Tatrami.
Wędrując między Halą Barnowską, a schroniskiem, w prześwicie drzew mieliśmy okazję podziwiać wspaniały spektakl barw. Czerwone niebo nad postrzępionymi szczytami Tatr to widok nie do opisania. Szkoda tylko, że nie znajdowaliśmy się w danym momencie na jednej z widokowych polan. Nic to! Jeszcze nie wszystko stracone.
Odszukujemy znaki żółtego szlaku do Łomnicy-Zdroju i podążamy jego śladem. Po kilku minutach marszu stwierdzamy, że polany widokowej ani widu, ani słychu. Postanawiamy zatem iść na skróty, na przełaj przez las i dotrzeć do niebieskiego szlaku, także z Łomnicy-Zdroju, który spotkaliśmy przy pomniku pamięci ks. Władysława Gurgacza.
Pomysł okazuje się „strzałem w 10”. Chwilę potem roztacza się przed nami cudowna panorama Tatr na tle zachodzącego słońca. Co prawda kolory nie urzekają już tak bardzo, jak jeszcze kilkanaście minut temu, lecz mimo tego jesteśmy zachwyceni. Wyciągamy aparaty i robimy zdjęcia. Delektujemy się nagrodą za nasz wysiłek i całodzienną wspinaczkę :).
Po chwili kontemplacji tatrzańskich pejzaży, wracamy niebieskim szlakiem do schroniska. Gdyby nie śnieżnobiały puch, który oświetla nam drogę, zmuszeni bylibyśmy wyciągąć latarki. Jako że do końca wędrówki pozostało zaledwie kilkaset metrów, rezygnujemy z tej opcji.
Schronisko PTTK na Hali Łabowskiej liczy sobie ponad 60 lat. Zostało otwarte w 1953 r. Wcześniej w tym miejscu znajdował się domek myśliwski hrabiego Stadnickiego, lecz został spalony przez partyzantów, gdy zaczęli z niego korzystać niemieccy żołnierze (Mościcki B., Beskid Sądecki – przewodnik, OW Rewasz, Pruszków, 2002).
Zdążyliśmy zgłodnieć, zatem nasze pierwsze kroki kierujemy do schroniskowej jadalni. Zamawiamy obiad, przy okazji pobierając klucze do pokoju. Jakże wspaniale jest usiąść przy stole po całodziennej wędrówce i porządnie zjeść! 🙂
Woda w bojlerze jest już ciepła. Możemy zatem udać się pod prysznic. Na wszelki wypadek, aby uniknąć niepotrzebnych kłopotów, schodząc pod prysznic w schronisku na Hali Łabowskiej, zabierajcie ze sobą… latarkę. Obiekt jest bowiem znany z tego, że czasami brak w nim prądu i może się zdarzyć tak, że relaksując się bez ubrania w łazience… nagle zgaśnie światło :D.
No, ale czołówki tak czy inaczej warto przy sobie mieć. Dzięki nim wieczór w schronisku jest jeszcze bardziej klimatyczny niż przy światłach lamp. W znakomitych nastrojach zasypiamy po północy. Jesteśmy ciekawi, czy o poranku przywita nas za oknem biały puch… .