Palcza – Koskowa Góra – Maków Podhalański
Dni stają się coraz krótsze. Po zmianie czasu z letniego na zimowy, coraz trudniej zaplanować górską wycieczkę tak, aby zdążyć przed zmrokiem. Latarka wydaje się więc rozsądnym rozwiązaniem i wyposażeniem, które należy przy sobie mieć, szczególnie teraz – w okresie jesienno – zimowym. Zapraszam Was dzisiaj w miejsce położone niedaleko od Krakowa – w Beskid Makowski – gdzie nie spotkacie tłumów turystów, a zamiast stromych, tatrzańskich grani, będziecie podziwiać piękną i równie urzekającą złotą, polską jesień. Gdzie naładujecie akumulatory przed kolejnym tygodniem codziennych zajęć i obowiązków. I gdzie odpoczniecie, bo przewyższenia na opisywanej trasie nie należą do największych. Zapraszam!
Aby dostać się z Krakowa do Palczy, czyli miejscowości, skąd planuję rozpocząć wędrówkę, wybieram busa zmierzającego w kierunku Suchej Beskidzkiej. Na miejsce docieram po godzinie jazdy, wysiadając na przystanku Palcza Kościół.
Cofam się kilkadziesiąt metrów w stronę Sułkowic i skręcam w pierwszą, asfaltową drogę w prawo, gdzie spotykam czerwony szlak, który zaprowadzi mnie na Bieńkowską Górę. Zanim to jednak nastąpi, wzmagam swą czujność. Po lewej stronie – pierwsza, niewielka, ale jakże urocza kapliczka z Panem Jezusem. Już po chwili, asfaltowa nawierzchnia ustępuje miejsca drodze gruntowej (uważajmy, aby nie skręcić razem z wygodniejszą, bitą drogą na lewo, tylko iść prosto). Zabudowania Palczy kończą się po kilku minutach. Zostaję sam na sam z mgłą i szlakiem. Z prawej strony mijam kolejną kapliczkę – tym razem już z prawdziwego zdarzenia – murowaną, ponadstuletnią, z 1908 r.
Z każdym krokiem pod górę, mgła jakby się rozprasza. Niebo zaczyna być coraz bardziej widoczne, by w końcu pokazać mi się w pełnej krasie. Nie widać na nim ani jednej chmurki. Zapowiada się piękny dzień! Z lasu wychodzę na polankę, z której roztaczają się pierwsze widoki na Beskid Makowski. Babiej Góry jeszcze nie widać. Widoczność dziś nie rozpieszcza.
Dochodzę do kolejnych zabudowań, przy których witają mnie… „pikusie”, czyli natrętne psy zaczepno-obronne, które najpierw zaczepiają, a potem trzeba je bronić :). Kijki trekkingowe dodają pewności siebie. Co prawda nie używam ich bez powodu przeciw psom, ale w ostateczności, gdy są już tak blisko, że mogą ugryźć, nie mam wyrzutów sumienia, aby je trochę nastraszyć. Szczególnie od czasu, gdy jeden z nich ugryzł mnie w łydkę… .
Jestem już na przełęczy między Harbutowicami, a Bieńkówką. Ten podjazd to jedno z większych wyzwań dla rowerzystów i samochodów. Jest tu naprawdę stromo! Wchodzę w las i wspinam się pod górę. Dochodzę do skrzyżowania leśnych dróg, na którym spotykam przypalony fotel. Czyżby ktoś chciał przysłużyć się turystom i zostawił go tutaj z myślą o nich? Niestety nie sądzę… .
Skręcam w lewo. Przede mną w miarę płaski odcinek, prowadzący w kierunku Bieńkowskiej Góry. Po prawej stronie odsłaniają się widoki na południowo-zachodnią część Beskidu Makowskiego, ale Babiej Góry wciąż nie widać. Chyba dzisiaj będę musiał obejść się smakiem. Po kilku minutach spaceru, zauważam tablicę informacyjną. Tutaj opuszczam szlak czerwony, którym podążałem od Palczy, by skręcić w prawo – na południe – w kierunku Bieńkówki.
Zejście do centrum miejscowości nie nastręcza trudności. Nie jest zbyt stromo, zatem schodzi się całkiem przyjemnie. Po ostatnich opadach deszczu, im bliżej Bieńkówki, tym więcej błota, zatem próbuję obchodzić drogę bokiem – polami. Przez cały czas towarzyszą mi widoki na Beskid Makowski. Lasu na tym odcinku nie uświadczysz.
Bieńkówka to niewielka wioska położona w dolinie potoku Skorutówka. Możemy w niej odnaleźć takie perełki architektoniczne, jak ten, widoczny obok niebieski domek. Pikusie są także i tutaj, choć na pewno mniej denerwujące niż na poprzednim odcinku szlaku :). Dochodzę do głównej drogi, skręcam w lewo, potem w prawo i kieruję się na północ, w stronę Koskowej Góry, pod którą czeka mnie najdłuższe i najbardziej strome podejście dzisiejszego dnia.
Nie oznacza to wcale, że pot będzie ze mnie spływał litrami. O nie! Podejście jest z gatunku tych… hmmm… nie za łatwych i nie za trudnych. Takich w sam raz. Początkowy odcinek niebieskiego szlaku z Bieńkówki na Koskową Górę przebiega przez pola. Dopiero druga część drogi ma charakter leśny.
W pewnym momencie… las się kończy, a przede mną ukazuje się kolejna kapliczka – jedna z piękniejszych, jakie widziałem dzisiejszego dnia. Podziwiam w niej figurkę św. Ojca Pio.
Obok niej zauważam tablicę informacyjną. Jest ona poświęcona „Beskidzkiemu Janosikowi”, jakim zwany był Jan Sałapatek (pseudonim: Orzeł) – ostatniemu z Żołnierzy Wyklętych Beskidów, walczących o niepodległość Polski po II wojnie światowej. To nie ostatnie miejsce na mojej dzisiejszej trasie, które przypomni mi o bolesnej historii Polski w latach 1939-1955.
Kilkanaście metrów dalej, w 1910 r., zbudowano murowaną, pokrytą gontem kapliczkę. Ufundował ją Jan Kosek. Figura z jego nazwiskiem (przedstawiająca Chrystusa upadającego pod krzyżem po raz trzeci) znajduje się w jej wnętrzu. Według podania, rzeźbę zamówiono w Sidzinie, ale miała być umieszczona w Kalwarii Zebrzydowskiej. Podczas transportu trzy pary wołów zatrzymały się jednak na grzbiecie nad Bogdanówką i nie chciały ruszyć się z miejsca. Uznano to za wolę Boga i wybudowano w tym miejscu kaplicę, w której umieszczono rzeczoną rzeźbę. Obecnie przy kapliczce kończy się droga krzyżowa (Andrzej Matuszczyk. Beskid Średni. Przewodnik Turystyczny. Górskie szlaki turystyczne PTTK, 1987).
Nie ukrywam, że zgłodniałem. Zupka już się gotuje, a ja siadam na pobliskiej ławeczce, podziwiając przepiękną panoramę na południe. Widać rozmaite pasma górskie, począwszy od Beskidu Wyspowego (ze Śnieżnicą, Mogielicą i Luboniem Wielkim), poprzez Gorce, a kończąc oczywiście na Beskidzie Makowskim. Spędzam tutaj około godziny czasu i nie mam dość. Wokół spacerują zarówno niedzielni turyści, jak i plecakowi wędrowcy. Można tu także… dojechać autem, więc wygodnych ceprów też nie brakuje. Dostrzegam nawet parę młodą, która udaje się na sesję fotograficzną w kierunku wierzchołka.
Wszystko, co dobre, szybko się kończy. Udaję się zatem w stronę przekaźników telekomunikacyjnych, umieszczonych pod szczytem Koskowej Góry, gdzie urządzam sobie kolejny popas. Opalam się około pół godziny, ale czas nagli. Pora ruszać dalej. Przede mną zejście żółtym szlakiem do Makowa Podhalańskiego.
Początkowy odcinek szlaku to cudowny, jesienny spacer. Słońce oświetla pod niewielkim kątem drzewa i pola, na łące pasie się krowa. Zejście jest bardzo, ale to bardzo przyjemne. Mijam urokliwe kapliczki, wyznaczające kolejne etapy mojej wędrówki. W takich momentach myślę sobie: po co jechać na Karaiby czy w inne egzotyczne rejony świata, kiedy można spędzić czas w takim cudownym miejscu, położonym zaledwie godzinę jazdy od Krakowa. Piękna. Złota polska jesień.
Dochodzę do rozstaju dróg na polanie z kapliczką, stolikiem i ławeczkami przeznaczonymi na odpoczynek. I tutaj zaczynają się schody… . Leśna, przyjemna droga zamienia się w błotnistą ścieżkę. Przyjemność się kończy. Żeby było ciekawiej, na trasie spotykam trzech quadowców. Jeszcze bardziej rozjeżdżają ten i tak już zniszczony szlak. Po raz kolejny nóż w kieszeni sam się otwiera… . Błoto z drogi nie znika praktycznie do rozstaju szlaków za Stańkową. Wniosek? Quady wjechały od strony Suchej Beskidzkiej, a nie Makowa Podhalańskiego. Na szczęście! Skręcam na południe i schodzę żółtym szlakiem w dół.
Po kilkunastu minutach zauważam ostatnią kapliczkę na mojej dzisiejszej trasie. Szczególną kapliczkę. Jest ona poświęcona czterem partyzantom, którzy zginęli w tym miejscu 23 stycznia 1945 r. podczas potyczki z niemieckim okupantem.
W tym miejscu gubię szlak. Nie patrzę na oznaczenie skrętu i kieruję się w lewo. Po kilku minutach orientuję się, że nie widziałem żadnych żółtych znaków, więc postanawiam zawrócić. Znów ląduję przy kapliczce. Tym razem idę poprawnie – w prawo.
Do centrum Makowa Podhalańskiego pozostało mi kilkadziesiąt minut drogi. Docieram do górskiego potoku, który muszę przekroczyć. Dalej szlak prowadzi wąską, choć wyraźną ścieżką. Po kilku dalszych minutach, w końcu wychodzę na polanę widokową nad miastem. Rzuca się w oczy most na Skawie, pięknie oświetlony przez zachodzące słońce.
Schodzę do drogi krajowej, przy której wsiadam do busa do Krakowa. Jest niedziela, więc pełno w nim ludzi. Miejsce siedzące udaje mi się znaleźć na szczęście dość szybko, bo już w Suchej Beskidzkiej. Zmęczony, ale zadowolony docieram do zamglonego i „zasmożonego” Krakowa, w którym ponoć od rana ani razu nie pojawiło się słońce.
Pięknie opisane. Sam się wybieram tą trasą w maju 2019.