Road trip 2014, dzień 2, cz.2. Węgierskie morze – Balaton

Ledwo co opuszczamy Budapeszt, a już zaczynam za nim tęsknić. Przychodzi mi nawet na myśl to, że mógłbym tu mieszkać. Tylko ten język węgierski… .
Korzystając z winiety, wjeżdżamy na autostradę prowadzącą bezpośrednio do granicy chorwackiej. Krajobraz zaczyna się zmieniać. Wzgórza, które obserwowaliśmy jeszcze na przedmieściach Budapesztu, ustępują miejsca bezkresnej równinie rozciągającej się aż po Chorwację. No, może nie licząc powulkanicznego krajobrazu Balatonu i okolic, dokąd właśnie zmierzamy.
Postanawiamy objechać jezioro od północy i dotrzeć do miejscowości Tihany, położonej na półwyspie o tej samej nazwie. To właśnie w tym miejscu Balaton jest najwęższy. Zbliżając się do miejsca przeznaczenia, da się wyczuć, że jesteśmy w miejscu popularnym turystycznie.
Z drogi prześwitują widoki na jezioro, a właściwie węgierskie morze, jak często górnolotnie określany jest ten akwen. Nazwa ta używana jest nie bez przyczyny. Balaton to największy słodkowodny zbiornik wodny Europy Środkowej o powierzchni prawie 600 km². Jego charakterystyczną cechą jest niewielka średnia głębokość – zaledwie 2,5 m (największa w pobliżu półwyspu Tihany – 13 m), co sprzyja szybkiemu nagrzewaniu się jego wód. Jezioro jest długie (77 km), ale zarazem wąskie (od 1,5 km do 14 km szerokości) (Budapeszt, wyd. Bezdroża, Kraków, 2010).
Warto wspomnieć o geologii jeziora, które (jak na wiek Ziemi) jest bardzo młode. Balaton jest jeziorem tektonicznym, utworzonym na skutek wypełnienia przez wodę rowu, jaki powstał pod wpływem ruchów orogenicznych, związanych z wypiętrzaniem się Karpat. W swojej obecnej formie ukształtowało się zaledwie 15 tys. lat temu, choć wulkaniczny krajobraz okolic zaczął tworzyć się już 8 mln lat wcześniej (w późnym miocenie). Ciekawostką jest fakt, że w pobliżu jeziora odkryto duże nagromadzenie skamieniałości dinozaurów. Planuje się nawet utworzenie dinoparku. Więcej o geologii Balatonu możecie przeczytać tutaj.
Jest niedziela. Na półwyspie Tihany samochodów co niemiara. W końcu to ostatni weekend wakacji i wiele osób chce to wykorzystać. W 1952 r. miejsce to ogłoszono pierwszym na Węgrzech obszarem chronionym, a wieś Tihany – główna osada półwyspu – zwyciężyła w konkursie European Village Renewal Award 2014, czyli na najlepiej odnowioną wieś w Europie. Powyższe fakty z pewnością zachęcają, aby odwiedzić właśnie ten zakątek Węgier. Które miejsca na półwyspie zasługują na szczególne uznanie? Na pewno są to dwa bezodpływowe jeziorka (powstałe w kraterach wygasłych wulkanów) oraz samo miasto Tihany z klimatycznymi uliczkami i liczącym sobie prawie 1000 lat opactwem Benedyktynów.
Z przykrością muszę stwierdzić, że jest już późno. Przedłużony, poranny pobyt w Budapeszcie powoduje, że postanawiamy podziwiać półwysep „po amerykańsku”, czyli przez okna samochodów. Żałujemy, ale tak to już jest. Gdy chce się spędzić więcej czasu w jednym miejscu, w drugim może go już nie wystarczyć.
Jako rekompensatę mogę Wam przytoczyć legendę związaną ze Wzgórzem Echo, które góruje nad półwyspem. Nazwano je tak nie bez przyczyny. Uważa się, że echo to głos dumnej księżniczki, która nie chciała zaśpiewać choremu synowi króla balatońskich fal, zakochanemu w niej po uszy. Wcześniej wystarał się dla niej o prześliczny głos. Chłopak zmarł, a jego ojciec, w akcie zemsty uwięził księżniczkę w jaskini, aby odtąd musiała odpowiadać każdemu (Budapeszt, wyd. Bezdroża, Kraków, 2010). Wygląda jednak na to, że ponownie obraziła się i uniosła dumą, gdyż echo już nie odpowiada jak onegdaj. Cóż… damskie kaprysy, fochy… . Nie sposób ich zrozumieć :).
Jedziemy dalej! Po naradzie dochodzimy do konsensusu, że nadszedł już czas na szukanie kempingu nad jeziorem, na którym przenocujemy. Postanawiamy, że zatrzymamy się w pierwszym lepszym miejscu po drodze – w kierunku na Keszthely. Zauważamy drogowskaz. Skręcamy. Niestety, pierwszy kemping, na który trafiamy, jest nieczynny. Nie pozostaje nam nic innego, jak tylko jechać dalej.
Do dwóch razy sztuka! Kolejne miejsce należy do Balaton Tourist – potentata na rynku kempingów nad jeziorem. Jesteśmy w miejscowości Balatonakali. Strzałka wskazuje, że do recepcji mamy 1,5 km. Tylko jak tam dotrzeć, skoro brama jest zamknięta?
Nagle, niczym anioł z nieba, zstępuje dziadziuś na rowerze. Zagaduje nas a to po niemiecku, a to po rosyjsku. Że też język naszych sąsiadów ze wschodu może przydać się nad Balatonem? Tego bym nie podejrzewał. Starszy pan pyta, czy przypadkiem nie szukamy noclegu. Przypadkiem tak! Podczas rozmowy okazuje się, że jego babcia mieszka w Ostrzyhomiu i jest z pochodzenia Polką. Obiecuje, że poprowadzi nas pod same drzwi kempingowej recepcji. W ten sposób, korzystając z żywego GPS-u, z prędkością 10 km/h (w porywach 15 km/h) docieramy na miejsce naszego przeznaczenia. Dziękujemy serdecznie panu przewodnikowi i załatwiamy w recepcji formalności dotyczące naszego pobytu.
Szukamy dogodnego miejsca do rozbicia namiotów. Gdy mamy już upatrzone miejsce, spotykamy po sąsiedzku… rodaka z Krosna. Usiłuje nas przekonać, że miejsce obok niego jest beeeee, bo wędkarze przepędzają kąpiących się i że gdyby mu się chciało, to by się przeniósł w inne miejsce, ale mu się nie chce, więc się nie przeniesie, i w ogóle, itp., itd. Nie wiemy, czy mówi prawdę, czy nie, ale postanawiamy poszukać miejsca nieco dalej.

Po kilku minutach już wiemy, gdzie się zainstalujemy. Do jeziora rzut beretem, do łazienki również – miejsce zaakceptowane. Panowie rozbijają namioty, panie przygotowują jedzenie. Z przerwami, gdyż raz po raz wywala korki. Jak widać kuchenka indukcyjna to zbyt duże obciążenie dla miejscowego źródła zasilania.
Nasz pierwszy kemping trzeba jakoś uczcić. Najlepiej węgierskim winem. Wybieramy się zatem w trójkę, z Mateuszem i Agą, do sklepu. Poza trunkami kupujemy jeszcze 1 kg ciasteczek, które przejadą z nami Węgry, Chorwację, Słowenię i Włochy, by w końcu nad Adriatykiem ostatnie z nich znalazło miejsce w naszym brzuchu. Najbardziej zaskakuje nas cena arbuzów – niecała złotówka za 1 kg! Nie możemy zmarnować takiej okazji, dlatego kupujemy jednego na orzeźwienie.
Gdy wracamy z zakupów zauważamy, że jedzenie jest bardziej gotowe niż surowe, skoro reszta ekipy już biesiaduje przy stole. Przystępujemy do uczty i my!

Po posiłku przychodzi czas na… kąpiel!!! Nie wszyscy są jednak przekonani, że temperatura wody jest odpowiednia do zanurzenia się po szyję. Faktycznie, ciepła to ona może i była, ale w lipcu, sierpniu… . W każdym bądź razie jest na pewno cieplejsza niż czerwcowy Niegocin :). „Sklepową” ekipą wchodzimy do wody. Kolor jeziora – niesamowity! Zupełnie odmienny od polskich jezior (czy to górskich, czy nizinnych), czy nawet Bałtyku. Dno akwenu przy samym brzegu jest… leśne. Wyrastają z niego podwodne rośliny przypominające paprocie. Bez butów ciężko się tu pływa. Stopniowo oddalając się od brzegu, rośliny znikają. Kąpiel czas zakończyć. Misja wypełniona!
Przystępujemy do najprzyjemniejszej części wieczoru (pomijając komary, których pod wieczór sporo się namnożyło), czyli relaksu przy węgierskich winach. Na niebie widać gwiazdy, choć na horyzoncie pojawiają się błyski. Oddalamy od siebie najgorsze myśli, mając nadzieję, że to ostatnie pomruki kończącej się właśnie burzy.
Ostatnią noc na Węgrzech czas zacząć. Jeszcze nie wiemy, co nas czeka o poranku… .