Road trip 2014, dzień 1, cz.1. W trasie… Kraków – Budapeszt.
Sobota. Godzina 5:15. Już dawno tak dobrze nie wstawało mi się o tej porze. Świadomość dwutygodniowej podróży po Europie działa niezwykle pobudzająco i gdy normalnie o tej porze smacznie śpię, dzisiaj mam ochotę skakać do góry. Lekka przekąska, buziak na pożegnanie z kociakiem i można jechać!
Zostawiam swoje zwłoki (jak trafnie określił stan mojego auta mechanik) u Mateusza i wyruszamy po resztę ekipy. Wszyscy gotowi i uśmiechnięci. Przygotowani na długo wyczekiwaną podróż. Tylko pogoda jakby nie podzielała naszej radości. Jest pochmurno. Dopiero co przestało padać. Mamy nadzieję, że słoneczna prognoza pogody dla Budapesztu się sprawdzi i nie będziemy musieli wyciągać parasoli. Czas odpalić silniki, ustawić nawigację na Chyżne i wio – przed siebie!
Pierwszy przystanek na tankowanie aut wypada tuż za Jabłonką. Krótką przerwę umilają nam konie ścigające się w pobliżu stacji.
Przejazd przez Słowację to temat rzeka. Niekończące się ograniczenia prędkości, mnóstwo obszaru zabudowanego, niezliczone zakręty, podjazdy i zjazdy, a także strach przed słowacką policją sprawiają, że łatwo się zdenerwować. Mijamy Dolný Kubín, Ružomberok i kierujemy się w stronę Bańskiej Bystrzycy.
Odcinek między Bańską, a Zvoleniem może być dla polskiego kierowcy dosyć kłopotliwy. Szczególnie, jeśli nie zaopatrzy się w winietę na słowackie drogi szybkiego ruchu i autostrady, a przypadkowo ominie ostatni zjazd w Bańskiej Bystrzycy na biegnącą równolegle do trasy ekspresowej R1 – drogę nr 69. Nie piszę o tym bez przyczyny. Taka sytuacja przytrafia się właśnie nam. Ehh… ładnie zacząłem nawigować. Dopiero pierwszy dzień, a już wpadka.
Zatrzymujemy się na poboczu i zastanawiamy się nad tym, co dalej. Nie ma gdzie zjechać, nie ma gdzie zawrócić, nie ma gdzie kupić winiety… . Nie ma wyjścia… . Trzeba przejechać ten kilkunastokilometrowy odcinek drogi ekspresowej licząc na to, że słowacka drogówka nie poluje akurat na „drogowych gapowiczów”. Nie muszę chyba dodawać, że nie jest to przejazd bezstresowy. Już słyszę w uszach tekst słowackiej policji „Macie pany problem”.
Docieramy do pierwszego zjazdu. Z daleka widać… policyjne koguty… . Kontrolują każde auto, zapewne w związku z odbywającym się w pobliżu piknikiem lotniczym. Pewny mandat – jedziemy dalej ekspresówką. Jeżeli stoją również na następnym zjeździe, będziemy ugotowani. Nadchodzi chwila prawdy – zjazd do Zwolenia. Zakręt za zakrętem, w końcu normalna droga – udało się! Uffff… . Powietrze uchodzi z pierwszego rzędu siedzeń jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Przed nami długa prosta na Węgry!
Obszar rzadziej zabudowany, a co za tym idzie – można jechać trochę szybciej. W okolicach Krupiny zatrzymujemy się na kolejny postój. Zgłodnieliśmy, a do Budapesztu został jeszcze kawałek. Odcinek do węgierskiej granicy mija nam już bezstresowo. Wkraczamy do Madziarów :).
Pierwsze wrażenie, jakie może odnieść ktoś, kto wjeżdża do Węgier od północnej strony jest takie, że to kraj górzysty. Nic bardziej mylnego. Najwyższa góra kraju – Kékes – mierzy zaledwie 1014 m n.p.m. Większość powierzchni państwa stanowią niziny, z czego pod względem powierzchni wyróżnia się Wielka Nizina Węgierska. Kolejną rzeczą, która rzuca się w oczy po przekroczeniu granicy, jest… język węgierski. Ta zupełnie niepodobna do większości europejskich języków mowa należy do grupy ugrofińskiej (konkretnie ugryjskiej), mającej swoje korzenie na północnym Uralu. Z pewnością nie ułatwia to zrozumienia Węgrów. Co więcej, mogą z tego wyniknąć zabawne, a czasem nieprzyjemne sytuacje.
Chyba najbardziej charakterystyczną cechą języka węgierskiego, do której będzie nam się najtrudniej przyzwyczaić, jest czytanie „sz” i „s”. To, co w języku polskim czytamy jak „s”, w języku węgierskim wymawia się „sz” i na odwrót. Dlatego nie próbujmy pytać się Węgrów, jak należy kierować się do „Szegedu” (na granicy węgiersko – serbskiej), tylko do „Segedu”. Wymawiając „Szeged”, Węgier zrozumie to bowiem jako… „twoja dupa”. Nieznajomość tej zasady w Polsce jest powszechna i bynajmniej nie winię nikogo, kto nie może się w tym połapać. Sam miałem i mam z tym problemy do dzisiaj. Nie silmy się jednak na nadawanie nazw ulic, które związane są z Węgrami, a których pisowni nie rozumiemy. Mogą bowiem wyniknąć z tego śmieszne sytuacje, jak ta z Warszawy :).
Ostatni przystanek przed Budapesztem to stacja benzynowa, na której zakupujemy winiety na węgierskie autostrady. Sprawdzając na stronie internetowej, opłata za 1 miesiąc wynosiła około 16 euro. Pani w kasie podaje cenę… 21 euro. Coś chyba przelicznik na stacjach benzynowych nie jest zbyt korzystny dla zagranicznego turysty… . Tym bardziej, że różnica między opłatą w forintach (4780), a euro wynosi ponad 20 zł! Warto mieć zatem przy sobie węgierską walutę, bo możemy zostać wykukani.
Budapeszt za pasem. Wjeżdżamy do tego cudownego miasta od północno-zachodniej strony. Kierujemy się w stronę Placu Bohaterów, by Aleją Andrássego dotrzeć do centrum miasta. City Hostel Pest, w którym się zatrzymujemy, znajduje się przy Ráday Utca. Czas się zakwaterować, coś zjeść i wyruszyć na miasto! 🙂