Rosja 2008 – dzień 18 – Chibiny
Wstając przed godziną 8 i mając na względzie dzisiejszą górską wędrówkę, łudzimy się, że dostaniemy na śniadanie bardziej pożywny posiłek. Chyba nie muszę pisać, czy moje marzenie się spełniło… Musimy znowu liczyć na swoje zapasy.
Ledwo co wsiadamy do naszego praktykowego autobusu, a już musimy wysiadać. W rzeczywistości wciąż jesteśmy na terenie Apatytów, choć na krańcu miasta. Przed nami całodzienny spacer po Chibinach – jednych z najstarszych gór na świecie.
Zanim opiszę geologię wspomnianego masywu, najpierw parę zdań charakteryzujących turystykę w tym miejscu. W Chibinach nie ma żadnych szlaków turystycznych ani schronisk, dlatego też podczas trekingu towarzyszy nam dwójka rosyjskich studentów i… dziecko.
Zgubić się tu nietrudno i wbrew pozorom nie są to góry całkiem bezpieczne. Pochłonęły już wiele ofiar. Największym niebezpieczeństwem są tutaj nisko zalegające chmury, które utrudniają orientację w terenie. Gdyby dzisiaj pogoda nie dopisała, z pewnością nie wyszlibyśmy w Chibiny. Jeżeli ktoś jest tutaj pierwszy raz, a się zgubi, ma poważny problem. Nie ma co liczyć na służby ratownicze. Może się albo modlić o odnalezienie drogi powrotnej, albo o spotkanie innych ludzi.
Kolejnym niebezpieczeństwem, jakie napotkamy w tych górach, są strome ściany skalne, z których łatwo spaść, szczególnie w czasie mgły. Jako że znajdujemy się za kołem podbiegunowym, mimo że klimat jest tutaj łagodniejszy niż w innych miejscach położonych na tej samej szerokości geograficznej, podczas zimnych nocy istnieje zagrożenie wychłodzeniem organizmu.
To wszystko sprawia, że wędrówki po Chibinach diametralnie różnią się od trekingu w polskich Beskidach, Karkonoszach czy nawet Tatrach. I wybierając się tutaj, należy o tym pamiętać.
Uzbrojeni w tę wiedzę możemy ruszać w górę! Na początku musimy zapłacić frycowe. Chibiny są ciekawymi górami. Otóż… Zazwyczaj, idąc w górę, czujemy zmęczenie w nogach. Tutaj jest inaczej. Rozpoczynając wędrówkę, będziemy odczuwać zmęczenie w… rękach. Zapytacie dlaczego… Cóż… nogami ciężko byłoby odganiać wszechobecne komary grasujące między drzewami tajgi, a następnie krzewami lasotundry, które mijamy po drodze.
Na szczęście im mniej drzew, a więcej odkrytej przestrzeni, tym mniej komarów. Pierwszym miejscem na naszej trasie, w którym odpoczywamy, jest punkt widokowy na miasto Apatyty wraz z jeziorem Imandra (po jednej stronie) i górskie jeziorko (po drugiej stronie), w którym woda jest niesamowicie przejrzysta (mimo specyficznej, ciemnej barwy).
Pora uzupełnić zapasy energii, aby wystarczyło jej na kilkugodzinną wędrówkę. Niebo jest bezchmurne i na razie nie zapowiada się, aby miało się to zmienić. Pogoda okazała się dziś dla nas łaskawa. Szczerze mówiąc, na podejściu trochę się zgrzaliśmy i na chwilę ściągneliśmy kurtki. Zupełnie nie czujemy, że jesteśmy w wysokich górach za kołem podbiegunowym. To niesamowite. I niech ktoś mi teraz powie, że „tam pewnie jest zawsze pełno śniegu” :D.
Czas rozpocząć właściwą część naszego dzisiejszego trekingu! – spacer po Chibinach, czyli największym lakkolicie na świecie (lakkolit – rodzaj zgodnej intruzji magmowej, która nie wydostaje się na powierzchnię ziemi w formie lawy, kształtem przypominająca najczęściej bochenek chleba). Góry te mają więc genezę wulkaniczną. Skały, które w przeważającej części budują Chibiny, to magmowe sjenity. To właśnie po nich teraz chodzimy. Odsłoniły się na powierzchni ziemi dzięki erozji, która niszczyła mniej odporne skały przez setki milionów lat. Obecny kształt gór jest także efektem zjawisk tektonicznych, które miały tutaj miejsce na przestrzeni wielu okresów geologicznych. Chibiny to góry zrębowe. Najwyższym szczytem masywu jest góra Yudychvumchorr o wysokości 1200 m n.p.m.
W oddali pojawiają się pierwsze płaty śniegu. Specjalnie nas to nie dziwi. W kalendarzu mamy koniec lipca, ale to przecież koło podbiegunowe…
Patrzymy pod nogi. Coraz mniej roślinności, a coraz więcej gołych skał. To znak, że nabieramy wysokości. Przyglądając się z bliska florze Chibin, możemy zauważyć, że występuje tutaj sporo porostów (m.in. takich, jak na zdjęciu u góry – po lewej stronie). W końcu możemy powiedzieć z czystym sumieniem, że jesteśmy w tundrze!
Zatrzymujemy się w kolejnym miejscu. Rozglądamy się w koło. Dostrzegamy kolejną, charakterystyczną cechę Chibin – doliny polodowcowe w kształcie litery U. Widać je tu bardzo dokładnie – jak na dłoni, mimo że są oddalone o kilka km (takie odnoszę wrażenie). Lodowiec opuścił Chibiny zaledwie kilka tysięcy lat temu. Nic więc dziwnego, że jego ślady są tutaj widoczne tak wyraźnie. Nawet najlepiej prowadzone lekcje geografii czy geologii nie zastąpią takich chwil, kiedy uczymy się, widząc coś bezpośrednio przed oczami.
Poruszanie się po Chibinach wymaga specjalnej techniki. Trzeba być cały czas skoncentrowanym, aby nie złamać nogi bądź nie skręcić kostki. Sjenity, po których łazimy, przypominają kwarcytowe gołoborza z Gór Świętokrzyskich, ale są zdecydowanie większych rozmiarów. Jeden fałszywy ruch i może pojawić się poważny problem.
Nasi rosyjscy przewodnicy prowadzą nas w stronę kolejnej ciekawostki geologicznej Chibin – jeziorka polodowcowego, czyli kolejnego elementu krajobrazu bardzo charakterystycznego dla tych gór. Problem tylko w tym, że… nie za bardzo pamiętają, gdzie to jeziorko jest :D. Co prawda wyglądają na luzaków, ale mimo wszystko chcielibyśmy wiedzieć, gdzie jesteśmy.
Ku naszemu zadowoleniu, docieramy w końcu do tego cudownego miejsca. Przypomina mi się tatrzańskie Morskie Oko, tylko… ludzi tak jakoś mniej :).
To, co rzuca nam się od razu w oczy, to krystalicznie czysta, górska woda. Widać dno jeziora nie tylko przy samym brzegu, ale i dalej. Naprawdę chce się tu zostać. To miejsce jest przepiękne.
Spoglądając na zdjęcie obok, możecie także zrozumieć, dlaczego w Chibinach ginęli i giną ludzie. Widać na nim doskonale, jak wyglądają Chibiny: płaskie wierzchołki i strome zbocza. Wystarczy jeden fałszywy ruch albo mgła (zazwyczaj jedno i drugie) i tragedia gotowa.
Nad jeziorkiem spędzamy kilkadziesiąt minut. Uzupełniamy kalorie, robimy sobie pamiątkowe zdjęcie grupowe i ruszamy dalej!
Tradycji musi stać się zadość. Nasi rosyjscy przewodnicy-studenci po raz kolejny gubią drogę. Tym razem już na serio i zajmuje nam sporo czasu, nim wrócimy na właściwą drogę.
Gdy pojawiają się pierwsze krzewy, jesteśmy zarówno zadowoleni, jak i świadomi tego, że komarzyce czekają na nas z otwartymi szczękami. Po drodze spotykamy jeszcze jedno ciekawe zwierzę, a mianowicie… żmiję zygzakowatą (na zdjęciu powyżej). Nie spodziewałem się, że te węże pojawiają się aż tak daleko na północy. Jak się jednak okazuje, jest to północna granica zasięgu ich występowania.
Przed godziną 17 wsiadamy z powrotem do naszego autobusu. Jedziemy do akademika, po drodze zahaczając o sklep.
Wędrówka po Chibinach trochę nas zmęczyła, więc po powrocie urządzamy sobie zasłużony odpoczynek. Po naszej ostatniej kolacji (mimo wszystko łezka się w oku kręci), zaczynamy się pakować, wkładając co cenniejsze okazy minerałów w śmierdzące skarpetki. Rosjanie podobno nie lubią, gdy wywozi się z ich kraju jakiekolwiek rzeczy, więc nawet takie bezcenne okazy mogłyby nas opuścić na granicy. Liczymy na to, że zapach naszych skarpetek zniechęci pograniczników do ewentualnego zaglądania do nich :).
Na zakończenie dnia próbujemy jeszcze naprawić karnisz, który poległ na placu boju już pierwszego dnia, ale niestety nam się to nie udaje. Zostawiamy go więc dla potomnych. Ostatnią „noc” w akademiku czas zacząć… :(.
Galeria zdjęć z Rosji do obejrzenia tutaj