Rosja 2008 – dzień 14 – Warzuga, Morze Białe, cz.2
Woda w rzeczce kolorytem nie odbiega od tej, jaką mieliśmy okazję obserwować w pobliżu miejsca naszego obozowiska. Opodal niej znajdują się ciekawe drzewa. Jedno z nich możecie obserwować na zdjęciu obok. Na pierwszy rzut oka mogłoby się wydawać, że to kilka drzewek rosnących obok siebie. Nic bardziej błędnego. To tak naprawdę jedno drzewo z kilkoma korzeniami. Ot, taka ciekawostka natury.
Osaczeni przez komary wracamy do autobusu i kierujemy się w stronę Warzugi – miejscowości „na końcu świata” położonej nad rzeką o tej samej nazwie, u jej ujścia do Morza Białego.
Osada charakteryzuje się przepięknymi drewnianymi domostwami, które, jeśli dobrze pamiętam, zostały odnowione dzięki pomocy Norwegów. To sprawia, że Warzuga ma sympatyczną atmosferę (jeśli tak to można ująć). Nasz przewodnik oprowadza nas po całej miejscowości i opowiada ciekawe rzeczy, które jednak potem wylatują mi szybko z głowy.
Do architektury wsi nie pasuje z pewnością miejscowy sklep, w którym robimy zakupy. Nie zgadniecie, co można w nim dostać… pościel z Polski i bombonierki Mieszko! 😀 Nie wiem, czy jestem na śnie, czy na jawie, ale to coś niesamowitego! Na Półwyspie Kolskim, na końcu cywilizacji – taki piękny polski akcent. Przy sklepie jest nawet skrzynka pocztowa. Ciekawe, czy pocztówka tutaj wysłana dotarłaby do Polski… Jeśli tak, to na pewno by szła baaaaaardzo dłuuuuugo ;).
Czas na zwiedzanie Warzugi. Wspomniane wcześniej i widoczne na zdjęciu powyżej domki nie są jedynymi ciekawymi elementami architektury, które w Warzudze warto obejrzeć.
Widoczna na zdjęciu XVII w. cerkiew w Warzudze jest najstarszym zachowanym obiektem drewnianym na Półwyspie Kolskim. To zdążyłem zapamiętać od naszego przewodnika ;). Gdy tam byliśmy, była odnawiana, więc obecnie zapewne remont został już ukończony i można ją oglądać w pełnej okazałości. Cerkiew, podobnie jak inne obiekty tego typu, jest konstrukcji zrębowej, tzn. do jej budowy nie użyto ani jednego gwoździa. Prezentuje się naprawdę okazale.
Jednak nie tylko sama cerkiew przykuwa naszą uwagę. Gdy dokładnie się przyglądamy, widzimy ciekawy obrazek: drabiny na wątpliwej jakości cerkiewnym rusztowaniu. Co tu dużo pisać. Myślę, że najlepszym komentarzem i opisem do tej sytuacji będzie zdjęcie, które możecie zobaczyć powyżej. Jak widać pojęcie BHP w Rosji jest postrzegane inaczej niż u nas :).
Po drodze odwiedzamy drugą, miejscową cerkiew. Dzięki temu, że obecnie nie jest w remoncie, możemy ją oglądać również od środka. Mamy tam również okazję spotkać prawosławnego popa, który nam o niej co nieco opowiada.
Po wizycie w świątyni kierujemy się w stronę punktu widokowego, z którego podziwiamy miejscowość oraz jej kręgosłup, czyli rzekę – Warzugę. Przed samym ujściem jest naprawdę szeroka i robi ogromne wrażenie. W oddali, patrząc na północ, widzimy bezkresne tereny porośnięte tajgą, która wydaje się nie mieć końca. Tam dopiero musi być dzicz!
Z punktu obserwacyjnego oglądamy ciekawą scenkę rodzajową: dwóch mężczyzn, kobieta i pies przeprawiają się na drugą stronę rzeki malutką łódką. Szczególnie widok psa na łodzi wywołuje u mnie uśmiech.
Czas już opuszczać Warzugę i udać się w kierunku naszego obozowiska nad Morzem Białym. Powrotna podróż zajmuje nam kilkadziesiąt minut.
Gdy dojeżdżamy, pogoda zaczyna się psuć… Co prawda pierwsze oznaki zbliżającego się deszczu pojawiały się już w Warzudze, ale mieliśmy nadzieję, że jakoś nas to ominie.
Niestety… z naturą się nie wygra. Dobrze, że nie składaliśmy naszych namiotów, bo w każdej chwili może zacząć padać, a widoczne w oddali chmury frontowe zwiastują niechybne opady.
Planowaliśmy siedzieć przy ognisku, ale ulewa, która się właśnie zaczyna, wymusza zmianę planów. Idziemy więc… do autobusu. Tam bawimy się doskonale i wyczekujemy poprawy pogody. Na szczęście nie musimy czekać zbyt długo.
Gdy deszcz ustaje, uczta przenosi się w okolice ogniska. Niektórzy spośród nas… kąpią się w Morzu Białym (nie, nie – to nie ja ;), jeszcze Morsem nie jestem), co imponuje naszemu kierowcy, który nigdy nie widział czegoś podobnego w tym zimnym przecież morzu, które każdej zimy zamarza.
Jednemu z naszych kolegów przydarza się dosyć stresująca sytuacja, a mianowicie… Pamiętacie, jak w poprzednim wpisie wspominałem o porannym odpływie… Skoro są odpływy, to muszą być i przypływy. Jeśli odpływy są o poranku, to przypływy są wieczorem. Zapomniał o tym nasz kolega, który zostawił na piasku piwo i nie spodziewając się aż tak szybkiego przypływu, (naprawdę – morze zbliżało się „w oczach”) o mało co nie stracił puszek Baltiki ze złocistym trunkiem. Na szczęście, przy pomocy zmysłu dotyku jakoś wyszperał je z dna morskiego z powrotem :).
Korzystając z tego, że przestało padać, razem z Mateuszem postanawiamy iść na spacer wzdłuż morza. Tym razem trochę dalej niż wczoraj. Podobnie jednak jak ostatnio – tym razem także towarzyszą nam komary… Już się z tym pogodziliśmy. Na brzegu przewalają się wyrzucone przez morze konary drzew, które wykorzystujemy jako opał do ogniska. Idąc dalej, dochodzimy w końcu do maleńkiej kapliczki, zwanej przez wyznawców prawosławia „czasownią”. Może i nie zachwyca wielkością, a tym bardziej przepychem, ale to niesamowite, że w takim odludnym miejscu ją postawiono. Podoba nam się bardzo!
Czas już wracać do ogniska. Słońce zachodzi za naszymi plecami, a my przywlekamy z sobą chmarę komarów, której nie straszny nawet dym ogniskowy.
To już nasza ostatnia noc nad Morzem Białym. Aż trudno uwierzyć… Dopiero co tutaj przyjechaliśmy, a jutro już trzeba wyjeżdżać. Protestuję! Zanim jednak wyjedziemy, czeka nas jeszcze obowiązek nocnej warty (na zmianę, w dwie osoby). Że niby straż przed misiami? 🙂
Galeria zdjęć z Rosji do obejrzenia tutaj