Rosja 2008 – dzień 13 – Umba, Morze Białe
Mimo tego, że wyjeżdżamy dzisiaj nad Morze Białe, wstajemy o tej samej godzinie co zazwyczaj, czyli około 8. Śniadanie smakuje inaczej niż zwykle. Może to dlatego, że przez najbliższe 3 dni nie będziemy mieli okazji „delektować się” akademikowym jedzeniem :D.
Po wczorajszych wyczynach naszego kierowcy nie boimy się o swoje bezpieczeństwo. Jest moc! Wyjeżdżamy około godziny 9. Czeka nad bardzo długa, bo kilkugodzinna podróż na południowe rubieże Półwyspu Kolskiego, nie leżące już co prawda w obrębie obszaru ograniczonego przez koło podbiegunowe, ale bez porównania dziksze niż okolice Apatytów.
Pierwszy przystanek na naszej trasie wypada nad jeziorem Imandra, dobrze Wam już znanym. Tym samym, którego wody służą do chłodzenia reaktora pobliskiej elektrowni atomowej. Jako że jesteśmy jeszcze bliżej tej elektrowni niż poprzednio, to i zapewne woda w jeziorze w tym miejscu jest cieplejsza :). Tym razem nie ma jednak czasu na kąpiel i chyba dobrze. Krótka przerwa na odpoczynek i sesję fotograficzną jest jak najbardziej wskazana.
Znad jeziora przechodzimy kilkadziesiąt metrów, aby zatrzymać się przy odsłonięciu geologicznym, znajdującym się tuż przy międzynarodowej drodze z Murmańska do Sankt Petersburga, którą podążamy w kierunku Kandałakszy.
Po wczorajszych poszukiwaniach w Chibinach widok zwietrzałych skał ultrazasadowych nie robi na nas dużego wrażenia. Większość z nas jest znudzona niczym nie wyróżniającymi się skałami. Tak to już jest… gdybyśmy zobaczyli coś takiego w Polsce, gdzie na powierzchni Ziemi nie występują skały starsze niż 1 mld lat, to byłaby to nie lada atrakcja. Ale tutaj przechodzimy nad tym do porządku dziennego. Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia…
Odsłonięcie spodobało się jednak wandalom, którzy uwiecznili na nim swoje podpisy. Jako że fragmenty skał, które znaleźliśmy, nie zrobiły na nas specjalnego wrażenia – wyrzucamy je z powrotem. Gdybyśmy przyjechali na te praktyki tirem, z pewnością byśmy je zabrali :D.
Pora jechać dalej z naszym kierowcą – rajdowcem. Piszę to z przymrużeniem oka, bo co jak co, ale jeździ bezpiecznie, a to, że umie poruszać się także po bezdrożach, to tylko jego zaleta.
Zbliżamy się powoli do Kandałakszy, o czym świadczy tablica informująca ile kilometrów do niej pozostało. Tylko 30… w rosyjskiej skali wielkości to… tuż za rogiem. Sankt Petersburg jest już troszkę dalej, bo 1181 km. Tam już na piechotę tak szybko by się nie doszło :D. Wokół tylko tajga, jeziora, tajga… Już czujemy klimat odludnego wybrzeża Morza Białego, które na nas czeka.
Kandałakszę widzimy już po raz drugi. Pierwszy raz zatrzymaliśmy się tutaj podczas naszej podróży pociągiem do Apatytów. Mieliśmy tutaj dosyć długą, kilkudziesięciominutową przerwę. Tym razem nie wysiadamy z autobusu, tylko skręcamy na wschód, w kierunku miasta Umba leżącego przy ujściu rzeki o tej samej nazwie do Morza Białego.
Przystanek urządzamy sobie dopiero za Kandałakszą, w punkcie widokowym na Morze Białe, a konkretnie Zatokę Kandałakszy, która jest jego częścią. Kierowca wykorzystuje ten czas, aby ochłodzić silnik, bo się trochę zagrzał, a my urządzamy sobie po raz kolejny sesję fotograficzną, bo miejsce jest malownicze.
Ledwo co zobaczyliśmy Morze Białe, a już musimy je opuścić na jakiś czas. Droga prowadząca do Umby nie przebiega wzdłuż wybrzeża, więc jedynymi widokami, jakie będziemy mieli okazję podziwiać, są… iglaste drzewa rosyjskiej tajgi.
Sama droga także jest atrakcją samą w sobie. Fragmentami jest prosta jak linijka i biegnie raz w dół, raz w górę, co tylko dodaje jej uroku. Aż dziw bierze, że jest asfaltowa. Szczerze mówiąc, nie spodziewałem się tego, ale tak naprawdę… jakie to ma znaczenie, skoro jedzie z nami niezniszczalny kierowca w niezniszczalnym autobusie :D.
W końcu dojeżdżamy do Umby – jednego z większych miast leżących na północnym wybrzeżu Morza Białego (to, że tych miast jest niewiele, to już inna sprawa :D).
Zanim opiszę tę osadę, bo miasta na pewno nie przypomina, chciałem zaprosić Was do Muzeum Pomorów – obiektu prezentującego codzienne życie rdzennej ludności tego regionu. Sama obecność muzeum w takiej miejscowości, leżącej prawie na końcu świata, jest dla mnie zaskoczeniem, aczkolwiek pozytywnym. Co dopiero obecność przewodnika, a właściwie przewodniczki :).
Wystawa muzealna przedstawia nieustanną walkę Pomorów o przetrwanie w tym niedostępnym i nieprzyjaznym regionie. Ich życie związane było od dawien dawna z morzem, które było dla Pomorów zarówno żywicielem, jak i zabójcą. Możemy w nim zobaczyć stare łodzie, którymi wypływali na łowy, wnętrza pomorskich chat, urządzenia, których używali na co dzień, a także wypchane zwierzęta, na które polowali. Dla chętnych jest możliwość zakupu amuletów, które, jak każde amulety, dysponują ponoć nadprzyrodzonymi mocami.
Wszystko jest naprawdę bardzo ciekawe, ale po kilkudziesięciu minutach zwiedzania nawet mnie zaczyna to nudzić. Niemniej jednak – szacunek dla Pomorów, bo w dzisiejszych czasach coraz mniej ludzi poradziłoby sobie w takich warunkach bytowych, w jakich przyszło im żyć. To byli twardzi ludzie, a właściwie są, bo ich potomkowie z pewnością żyją do dzisiaj w tych okolicach.
Nasza wizyta w Umbie nie ogranicza się jednak tylko do zwiedzania Muzeum Pomorów. Wybieramy się także na spacer po „mieście”, którego kręgosłup stanowi rzeka Umba, wcześniej już wspomniana.
Pierwszą rzeczą, która zwraca tutaj uwagę, jest bogactwo kolorów, którymi wyróżniają się domy. Nie wszystkie, ale dużo spośród nich. Szczególnie widać to po okładzinach okien i dachach. Spotkamy tutaj różnorakie barwy: począwszy od zielonej, przez bordową, pomarańczową, na niebieskiej kończąc. Naprawdę bardzo ładnie się to prezentuje. I przy tym nie wygląda kiczowato… no, może nie licząc jednego z różowych parterów domu :P.
Niestety nie wszystkie domki w Umbie są takie kolorowe. O ile te przy ulicy są reprezezentacyjne (na marginesie – nie spotkałem żadnego domu zbudowanego z cegieł czy pustaków – wszystkie były drewniane), o tyle domki leżące przy ujściu rzeki do Morza Białego wyglądają tak, jak na zdjęciu obok. Przypominamy sobie, że jesteśmy na rosyjskiej prowincji zapomnianej przez władze centralne w Moskwie. Ciekaw jestem, ile lat liczą sobie te chatki. Pewnym jest to, że nie są pierwszej świeżości. Podejrzewam, że co kilkadziesiąt lat drewno je budujące jest wymieniane na nowe i w ten sposób zachowana jest dawna architektura.
Korzystając z okazji, że stoję na moście na rzece, krótki komentarz odnośnie Umby. Rzeka ta zaczyna swój bieg w centralnej części Półwyspu Kolskiego w jeziorze Umboziero, by po ponad 100 km wpaść do Zatoki Kandałaszy, będącej częścią Morza Białego.
Patrzę na lewą stronę mostu, a zaraz potem na prawą i mam chyba przywidzenia… Od strony źródła w tajdze – rzeka jest spokojna, potulna jak baranek, a po drugiej stronie(patrząc w stronę ujścia) jest wzburzona niczym górska rzeka. Pod mostem musi być coś, co spiętrza jej wody. Ewentualnie rzeka gwałtownie traci swą głębokość właśnie w tym miejscu i stąd taki efekt. Niemniej jednak wygląda to fantastycznie! Ciekawostką jest fakt, że mimo tego, iż domy położone są tuż nad brzegiem rzeki, nie zostały nigdy zniszczone przez powódź.
Czas zakończyć spacer po tej interesującej miejscowości i ruszać dalej – w kierunku koła podbiegunowego :). Zanim jednak miniemy tę zwiększającą tętno linię, zatrzymujemy się jeszcze w kamieniołomie granitów należącym do Włochów.
To musi być ciekawa praca… w środku tajgi, w otoczeniu dzikiej natury, komarów… Nie możemy się tutaj nie zatrzymać, tym bardziej, że jesteśmy studentami geologii. Wszystko fajne, tylko znowu… po wczorajszym dniu zwykłe granity nie robią na nas wrażenia. Nawet lekko przeobrażone nie są w stanie zainteresować nas w takim stopniu, jak te wczorajsze z Chibin. Jedziemy dalej, posuwając się coraz dalej w głąb tajgi.
Nie pamiętamy, kiedy ostatni raz mijaliśmy ludzkie zabudowania. Raz na kilkadziesiąt minut na drodze, którą jedziemy, pojawia się jakieś inne auto, ale to wszystko :). Osobiście mi to nawet nie przeszkadza. Zawsze lubiłem taką dzicz.
No i w końcu jest! Nasz autobus zatrzymuje się na poboczu, przy tablicy oznajmiającej, że właśnie przekraczamy Koło Podbiegunowe Północne. To naprawdę niesamowite uczucie być w miejscu, o którym człowiek uczy się na lekcjach geografii w szkole podstawowej i nie spodziewa się, że kiedyś będzie mu dane je odwiedzić.
Aparaty fotograficzne lecą w ruch. Każdy chce mieć zdjęcie w tym miejscu: najpierw grupowe, a potem solo. No, może nie do końca solo, bo gdzieś tam w tajdze czają się… brawo! zgadliście! komary! :).
Pod moimi stopami możecie zauważyć czerwone skałki. To piaskowce piętra wendu pochodzące z prekambru. Wtedy nawet nie zwróciłem na nie uwagi. A bo to pierwszy raz spotykam w Rosji skały w wieku około 1 mld lat? :D. Trzeba jednak przyznać, że o ile skały metamorficzne i magmowe tego wieku nie są niczym szczególnym, o tyle piaskowce prekambryjskie na powierzchni ziemi są już cennym okazem do kolekcji (oczywiście będąc na miejscu o tym nie pomyślałem, ale wybór naprawdę był ciężki, więc mogę czuć się choć trochę usprawiedliwiony).
Ruch na drodze z Umby do Warzugi jest tak niewielki, że kierowcy jadących tędy aut pozdrawiają się klaksonami. Szkoda, że komarów to nie odstrasza :).
Po sesji fotograficznej ruszamy dalej! Krajobraz za oknem powoli się zmienia. W prześwicie drzew zaczyna się pojawiać Morze Białe i… ludzkie osady. Czyli jednak nie jesteśmy tutaj sami. Po jakichś kilkunastu minutach jazdy zmienia się coś jeszcze… nawierzchnia drogi. Asfalt się kończy, a zaczyna się szuter, czerwony szuter, którego barwa spowodowana jest wspomnianymi wcześniej proterozoicznymi piaskowcami piętra wendu. Dla naszego kierowcy to jednak żaden problem.
Wyjechaliśmy z Apatytów około godziny 9. Jest godzina 21.30, choć przez okno autobusu zdecydowanie tego nie widać (mimo, że nie jesteśmy już za kołem podbiegunowym). Po 12,5 godzinach podróży i przystanków po drodze – w końcu docieramy do miejsca naszego przeznaczenia – nad Morze Białe.
Pierwszą rzeczą, którą robimy, jest rozbicie naszych namiotów. W międzyczasie przygotowujemy ognisko, nad którym część ekipy umieszcza garnek z kaszą. Nie jest to może wysublimowany posiłek, ale w takim miejscu każde danie smakuje lepiej niż nasze „akademikowe żarcie”.
Po kolacji idziemy z Mateuszem i komarami na spacer wzdłuż wybrzeża – na zachód, obowiązkowo biorąc z sobą aparat. Dzisiaj jesteśmy bardzo zmęczeni, więc nie idziemy zbyt daleko. Nie zmienia to jednak faktu, że jest cudownie! Świadomość, że jesteśmy kilka tysięcy km od domów nad Morzem Białym jest niesamowita!
Przychodzimy z powrotem do ogniska. Ekipa już się rozsiadła. Nie jestem typem imprezowicza, ale na piwo nad Morzem Białym zawsze miałbym ochotę :). Bawimy się do późnych godzin nocnych.
Niebo jest nieco zachmurzone, więc da się zauważyć, że odrobinę pociemniało w stosunku do wczorajszego dnia w Apatytach. Poza tym już nie jesteśmy za kołem podbiegunowym… Z porannym wstawaniem nie powinno być problemu, bo w namiocie śpi się inaczej, przynajmniej ja tak to odczuwam. Jutro odkrywanie okolic!
Galeria zdjęć z Rosji do obejrzenia tutaj