Łącko – Koziarz – Dzwonkówka – Szczawnica
Dzisiejszy wpis jest poświęcony szlakowi przebiegającemu zachodnim krańcem Beskidu Sądeckiego. Jego kolor odpowiada aktualnej porze roku, czyli jesieni. Jest on bowiem żółty. Jego niewątpliwą zaletą jest to, że cechują go ładne widoki: na Beskid Sądecki, Wyspowy, Gorce, Pieniny, a nawet Tatry. Długość naszej dzisiejszej wędrówki to około 20 km. Poza podejściem z Doliny Dunajca na główny grzbiet trasa nie jest wymagająca kondycyjnie.
Góry wymagają poświęceń. Także takich jak np. wczesne wstawanie. Dzisiaj o 4.30. Spowodowane jest to tym, że muszę podać kroplówkę mojemu rudzielcowi – Garfieldowi, który ma chore nerki. Do Krakowa wyjeżdżam dopiero o godzinie 6.30. Wysiadam tradycyjnie pod Teatrem Bagatela i kieruję się w stronę dworca autobusowego.
Kasy biletowe jeszcze nieczynne, więc nie pozostaje mi nic innego, jak tylko kupno biletu u kierowcy. Czuję, że autobus może być zatłoczony, bo dziś sobota i mamy cudowną pogodę, ale w to, co spotykam na stanowisku odjazdowym – nie mogę uwierzyć. Nie napisżę, że na odjazd czeka 100 osób, bo bym przesadził, ale nie zmienia to faktu, że jest masakra! Do pierwszego autobusu nie udaje mi się dostać – wszystkie miejsca zajmuje kilkudziesięcioosobowa grupa turystów. Swoją drogą nie rozumiem, dlaczego w kasie sprzedają tyle biletów jednej osobie! Autobusy kursowe to nie autobusy na wynajem, co widać w tym przypadku. Na szczęście po kilkunastu minutach pojawia się rezerwowy autokar, do którego wsiadają pozostali pasażerowie, w tym ja, jako jeden z ostatnich w kolejce (na szczęście załapuję się jeszcze na miejsce siedzące).
Dojeżdżam do Zabrzeży, gdzie wysiadam. Pewnie zadacie pytanie, dlaczego nie w Łącku, skoro szlak zaczyna się właśnie tam. Otóż… kurs do Łącka jest niecałą godzinę później – po 8 (do Łącka przyjeżdża po 10.30), a ostatni autobus ze Szczawnicy odjeżdża o 17.15. Bałem się, że nie wyrobię się w takim układzie czasowo. Dlatego właśnie postanowiłem wysiąść w Zabrzeży, jadąc autokarem do Szczawnicy. Ale bez obaw – szlak z centrum Łącka do miejsca, w którym dochodzę z Zabrzeży – również będzie opisany.
Przy miejscowym kościele skręcam na wschód, w stronę mostu na Dunajcu. Na skrzyżowaniu wybieram drogę w lewo i kieruję się w stronę Zarzecza. Teraz czeka mnie kluczenie drogami w kierunku Dunajca, a konkretnie przeprawy promowej na tej rzece, która jest atrakcją żółtego szlaku z Łącka. Spróbuję opisać, jak należy iść, aby tam dojść z Zabrzeży. Mam nadzieję, że mi się to uda :). Jedna uwaga: korzystajcie z mapy wydawnictwa Compass (nie chciałbym nikogo reklamować, ale jest po prostu lepsza – wziąłem z sobą mapę innego wydawnictwa i… zgubiłem się :)), ale o tym za chwilę.
Za mostem na Dunajcu jest wspomniane skrzyżowanie. Skręcam w lewo. Asfaltowa droga po kilkuset metrach „rozdwaja się”. Należy ponownie skręcić w lewo, po chwili w prawo, a po chwili znowu w lewo. Trochę to skomplikowane, ale z dobrą mapą jest łatwiej… Na następnym rozwidleniu dróg mamy wybór: możemy iść albo w lewo (po prawej stronie mijając kapliczkę św. Kingi), albo prosto (obie drogi się łączą). Drogę „umilają” mi „Pikusie”, czyli psy zaczepno-obronne (takie, które najpierw zaczepiają, a później trzeba je bronić ;)).
Idę wzdłuż Dunajca. Droga na przeważającym odcinku posiada asfaltową nawierzchnię. Zaczyna się podejście. Po lewej stronie zauważam prześwit między drzewami i urwisko. Postanawiam tam podejść. Oto jaki widok mi się ukazuje:
I tu pojawia się problem, problem z mapą. Muszę jednak wyposażyć się w nową. Ta sprzed kilku lat jak widać się zdezaktualizowała. Podejmuję więc błędną decyzję. Zamiast iść dalej w kierunku przeprawy promowej, skręcam w prawo i wspinam się przez piękny, jesienny las. Idę tym szlakiem drugi raz w życiu i po raz drugi się gubię :D, choć nie w tym samym miejscu, co ostatnio.
Nie pozostaje mi nic innego, jak tylko iść na azymut, na południe, wspinając się po stromym zboczu na główny grzbiet. Szlak żółty spotykam dopiero po 1 godzinie i 10 minutach mordęgi. Nie będę omawiał tego fragmentu, lecz skupię się na właściwym – żółtym szlaku, który biegnie z Łącka, a którym szedłem 5 lat temu w letnio – wiosennej scenerii.
Zaczynamy z centrum miejscowości. Pierwsze kroki stawiamy wzdłuż drogi wojewódzkiej nr 969, idąc w stronę Zabrzeży. Po chwili skręcamy w lewo, na południe i drogą, która po chwili zmienia się w polną ścieżkę, dochodzimy do przeprawy promowej na Dunajcu. Jest ona bezpłatna. Nie pytajcie mnie o godziny otwarcia – nie mam pojęcia. Sądzę jednak, że jest czynna codziennie, gdyż ludzie mieszkający po drugiej stronie rzeki muszą jakoś dostawać się do centrum Łącka.
Jesteśmy po drugiej stronie Dunajca. Stoi tu budka flisaka, w której stacjonuje, gdy nie ma chętnych do przeprawy. Od tego miejsca zaczynamy strome podejście na Bukowinę, a następnie do osiedla Łąckie Wyrobiska. Tak naprawdę początek szlaku za rzeką jest najbardziej męczącym fragmentem naszej dzisiejszej wędrówki.
Szlak wyprowadza na grzbiet. Z boku zauważamy kapliczkę, przed którą ustawiono ławeczki dla wiernych. Dobre miejsce na odpoczynek po tak męczącym podejściu.
Niedługo potem kończy się las, a zaczynają pierwsze gospodarstwa osiedla Łąckie Wyrobiska. Pojawiają się także widoki: na razie na północ, czyli na Łącko i południowo – wschodnią część Beskidu Wyspowego.
W tym miejscu, po ponadgodzinnym poszukiwaniu szlaku, odnajduję go. Idę przez osiedle utwardzoną drogą, która po pewnym czasie zmienia się w asfaltówkę. Pojawiają się widoki na Gorce (pasmo Lubania). Od tej pory przez większość czasu towarzyszyć mi będą widokowe miejsca.
Tak dobrze idzie mi się tą drogą, że przeoczam skręt szlaku (w lesie, zaraz za osiedlem, po prawej stronie należy wypatrywać ścieżki). Nie jest on w ogóle oznaczony, więc trzeba być bardzo skoncentrowanym. Zagalopowałem się tak bardzo, że przeszedłem prawie 1 km, gdy w końcu postanowiłem zawrócić. Straciłem przez to bardzo dużo czasu i zastanawiałem się, czy w ogóle jest sens, abym szedł do samej Szczawnicy i czy w ogóle zdążę.
Szlak przez chwilę przebiega przez las, ale to bynajmniej nie oznacza, że mogę się odprężyć. Znak wykrzyknika pod symbolem szlaku oznacza, że za chwilę znowu zmieni kierunek. Pojawia się asfalt i kolejne zabudowania. Na rozstaju dróg wybieram tę wiodącą w lewo, zgodnie z tabliczką kierunkową na Łodziska. Skręt jest oznakowany, ale widać, że nie był dawno malowany. Cóż… specjalnie mnie to nie dziwi. Do tej pory na trasie nie spotkałem ani jednego turysty. Nie jest to szlak popularny wśród piechurów.
Droga wyprowadza na Okrąglicę Północną, gdzie mogę w końcu odpocząć. Jest ku temu dodatkowy powód: ławeczki i stolik, umieszczone pod szczytem. Rozgrzewam się gorącą herbatą, choć i tak jest bardzo ciepło (jak na październik).
Po krótkim odpoczynku idę dalej. Za wierzchołkiem podziwiam coraz lepiej widoczny masyw Lubania.
Za Okrąglicą oznakowanie szlaku poprawia się. Nie trwa to jednak długo. Trzeba pamiętać o tym, aby trzymać się głównej linii grzbietu. Jeżeli będziemy szli zgodnie z nią – nie zgubimy się. Szczególnie mylne miejsce pojawia się około pół godziny po opuszczeniu miejsca odpoczynku na Okrąglicy. Gdy szeroka droga gruntowa zakręca w lewo, należy iść skrajem lasu przez polanę – mało wyraźną ścieżką. Po chwili żółte znaki pojawią się na nowo, a za sobą ujrzymy wspaniałe widoki na Beskid Wyspowy i Kotlinę Sądecką. To właśnie w tym miejscu zgubiłem się 5 lat temu, gdy szedłem tędy ostatni raz.
Uwaga – fragment opisu szlaku do Jaworzynki został zaktualizowany – w 2013 r., gdy opisywałem dla Was tę trasę, wieży widokowej na Koziarzu jeszcze nie było. 🙂
Szlak wchodzi w las. Ścieżka się zwęża. W końcu dochodzę do wieży widokowej na Koziarzu. To jedno z moich ulubionych miejsc na szlaku. Roztaczają się z niego najlepsze widoki na dzisiejszej trasie, w szczególności na Pasmo Radziejowej w Beskidzie Sądeckim i Gorce. Na horyzoncie pojawiają się również Tatry. Wieża na Koziarzu nie istnieje od zawsze. Powstała stosunkowo niedawno, bo w 2015 roku, jako jedna z czterech wież zbudowanych na terenie gminy Ochotnica Dolna.
Wieże widokowe w Beskidach to w ogóle temat do osobnej dyskusji, bo jest o czym dyskutować. W mojej skromnej opinii ustawianie wież na każdym z możliwych szczytów mija się z celem i jest psuciem krajobrazu. W ciągu ostatnich kilkunastu lat wież powstało od groma. Wystarczy choćby wymienić: Mogielicę, Radziejową, Lubań, Magurki, Koziarz, Gorc, a ostatnio także i Modyń. O ile sensowność powstania wieży np. na Radziejowej czy Modyni, gdzie widoki ze szczytu całkowicie zasłaniają drzewa, jest w jakimś stopniu uzasadniona, o tyle na pozostałych szczytach jest to wg mnie zbędne. A już gdy słyszę o planach budowy wieży na Ćwilinie, to… po prostu… krew mnie zalewa. Na miłość boską, nie budujmy wież na każdej górze! Błagam! To tak tytułem smutnej dygresji.
Spod wieży kieruję się na południe, w stronę pobliskiej Jaworzynki. Zaletą tego urokliwego miejsca jest drewniany płot, który się tu znajduje. Nie mogę tutaj nie odpocząć. Rozkładam swój inwentarz na trawie i podziwiam krajobraz Doliny Dunajca na zachodzie.
Po odpoczynku powracam na szlak. Jeszcze tylko kilka minut i dochodzę do skrzyżowania szlaków pod Błyszczem. Można stąd zejść do Tylmanowej zielonym szlakiem. Można też (co polecam) odbić na chwilę ze szlaku i wejść na wierzchołek Błyszcza, gdzie znajduje się ołtarz papieski (kierunek marszu wyznacza tabliczka na rozstaju dróg – to tylko 200 m). Został postawiony w 2000 r., a prezentuje się tak:
Pora iść dalej! Przede mną dalszy ciąg pięknych krajobrazów, które podziwiam ze szlaku. Oznakowanie na tym odcinku jest poprawne, nie mamy się gdzie zgubić. Ale… co ja będę opowiadał. Zobaczcie to sami :):
Szlak mija osiedla Kozubówki, Średniak, Cyrchla i dochodzi do osiedla Złotne. Tutaj należy wzmóc swą czujność. Gdy opuszczam ostatnie zabudowania, zauważam przydrożny krzyż. Wygodna, szeroka droga prowadzi prosto, ale coś mnie kusi, aby sprawdzić niewyraźną ścieżkę, która prowadzi w lewo, obok wspomnianego krucyfiksu. Nie widzę nigdzie żadnego znaku, aż tu nagle… patrzę pod nogi. Tak, tak – to nie żart – patrzę pod nogi i zauważam coś takiego:
Jak się okazuje – to nie przypadek. Szlak wiedzie właśnie tą niewyraźną ścieżką. Wznosi się coraz stromiej przez las, by w końcu dojść do rozstaju dróg. Gdy mam trzy drogi do wyboru, decyduję się na środkową. Na szczęście nie mylę się i już po chwili zauważam żółty szlak z powrotem. Jeszcze tylko krótkie, choć nieco strome podejście i wychodzę na główny grzbiet Pasma Radziejowej, tuż pod Dzwonkówką, który na tym odcinku ma przebieg wspólny ze szlakiem czerwonym (Głównym Szlakiem Beskidzkim).
Na Dzwonkówce spotykam pierwszych turystów dzisiejszego dnia, a właściwie turystki. Nie mam jednak czasu na odpoczynek, bo do Szczawnicy jeszcze trochę zostało. Zaczynam więc schodzić w dół przez piękny, kolorowy, jesienny las. Początkowo jest nieco stromo, ale po jakimś czasie szlak robi się przyjemniejszy dla kolan. Przez niewielki fragment droga jest podmokła, ale to niewielkie utrudnienie.
Pojawiają się w końcu szlakowskazy. Prowadzą do schroniska PTTK pod Bereśnikiem, a nie do Szczawnicy. W sumie na to samo wychodzi, bo to ten sam szlak. Do obiektu ze szlaku odchodzi boczna ścieżka. Nie trzeba się nią cofać, jeśli chcemy wrócić do szlaku. Można to zrobić inną, również oznakowaną dróżką. Ze schroniska roztacza się piękny widok na Szczawnicę i Pieniny, czasami na Tatry.
Mam zapas czasu, więc pod schroniskiem spędzam około 10 minut, delektując się pięknymi widokami. Potem zaczynam schodzić. I tutaj ważna uwaga: gdy szeroka droga zakręca o 90 stopni w lewo – na wschód, należy iść dalej prosto niewyraźną ścieżką, która doprowadza na Bryjarkę – górę związaną z mioceńską aktywnością wulkaniczną, zbudowaną z andezytów.
Zjawiska wulkaniczne w okolicach Szczawnicy występowały jeszcze 10 mln lat temu. Ich pozostałości możemy łatwo dostrzec w terenie. Wystarczy na górze Bryjarka spojrzeć pod nogi. Andezyt jest skałą subwulkaniczną lub wulkaniczną, co oznacza, że może krystalizować płytko pod ziemią, jak i zaraz po wydostaniu się na powierzchnię. Podobne intruzje możemy odnaleźć na górze Jarmuta (którą widać z Bryjarki) i kluszkowieckim Wdżarze – górze narciarzy. Ciekawostką jest fakt, że z pienińskich andezytów w okresie międzywojennym wykonywano m.in. krawężniki krakowskich ulic.
Na samej Bryjarce znajduje się krzyż, a z góry roztacza się cudowny widok, szczególnie na Szczawnicę i Pieniny. Polecam wybrać się tutaj na zachód słońca. Oglądanie go z tej góry to czysta przyjemność :).
Powoli schodzę w dół. Początkowo jest stromo, ale widoki są naprawdę tego warte. Szlak sprowadza w dół do Szczawnicy i przechodzi przez uzdrowiskową część miasta. Muszę przyznać, że na przestrzeni ostatnich kilku lat to miejsce zmieniło się zdecydowanie na plus. Stare, nieodnowione budynki uzdrowiskowe nie rażą już wzroku i można je podziwiać bez wstrętu. Co roku, ilekroć tu bywam, moje odczucia co do tego miasta są coraz bardziej pozytywne. Brawo Szczawnico!
Mimo wszystko, jeszcze nie wszystko zostało odnowione… :).
Dochodzę do głównej drogi przebiegającej przez Szczawnicę i kieruję się w stronę Urzędu Miasta, podziwiając stare, drewniane, szczawnickie wille. Okazuje się, że zdążyłem na wcześniejszy kurs busa do Krakowa, z godziny bodajże 16:45.
W podróży powrotnej przez jakiś czas przysypiam, bo trochę się zmęczyłem. Wysiadam na Placu Inwalidów i po dotarciu do Bronowic jadę w kierunku Zabierzowa. Kolejna przyjemna wycieczka za mną :).
Bardzo ciekawy opis tripu po troszkę zapomnianym szlaku w Beskidzie Sądeckim. Należy się jednak parę słów wyjaśnienia. Pienińska Linia Andezytowa, której częścią są wspomniane wyżej Bryjarka, Dzwonkówka oraz Wdżar, nie są pozostałością po wulkanizmie powierzchniowym. Czyli nie było tu nigdy wulkanów w dosłownym znaczeniu i takim wyobrażeniu jaki sobie stawiamy przed oczyma mówiąc „wulkan”. Wszystkie intruzje (bo taką formę znajdujemy w PAL) działy się pod powierzchnią i dopiero erozja oraz działalność człowieka (kamieniołomy na przykład) odsłoniły andezyty. Polecam tak na marginesie nasz ostatni artykuł w „Pieniny. Region Polski” (numer jesienny 2013) dotyczący właśnie Bryjarki. I zapraszamy na pogaduchy do Bacówki o pienińskich andezytach.
Wulkany, które znamy z filmów, rzeczywiście w okolicach Szczawnicy nie dymiły. Aktywność wulkaniczna była dość łagodna. Nie mamy bowiem w okolicach osadów piroklastycznych – wyrzucanych przez wybuchający wulkan, które w przypadku gwałtownych erupcji z pewnością zostałyby zdeponowane w pobliżu (jak np. tufy, które występują w okolicach Krzeszowic).
Pienińska aktywność wulkaniczna związana była z orogenezą alpejską i równoczesną aktywnością tektoniczną. Intruzje, co do których bardzo słusznie Państwo zwrócili uwagę, wykorzystywały szczeliny w uskokach i dzięki temu przedostawały się coraz bliżej powierzchni ziemi, docierając być może nawet na powierzchnię (nie można tego wykluczyć na 100%).
Prawdą jest, że budowa geologiczna Pienin jest bardzo skomplikowana. Przekonałem się o tym sam, pisząc pracę na temat czerwonych wapieni, które tu występują. Wątpliwości dotyczą m.in. góry Wdżar i tego, czego pozostałością ona właściwie jest (jakiego rodzaju aktywności wulkanicznej).
Dziękuję bardzo za komentarz i sprostowanie. Z chęcią dokładnie przeczytam Państwa artykuł. Pozdrawiam!
I jest błąd w komentarzu- przepraszamy. Dzwonkówka wpisała nam się z rozpędu.Zamiast niej miała być wskazana Jarmuta.
Bardzo przyjemnie się czyta Twoje opisy wypraw. W Beskid Sądecki polecam wybrać się każdemu, nie tylko na walory krajoznawcze ale i liczne osobliwości tego terenu. Polecam wszystkim szlaki piesze Beskidu Sądeckiego: http://www.beskidsadecki.eu
Dziękuję. Bardzo ciekawa i przejrzysta strona. Dla mnie Beskid Sądecki to takie przyjemne przejściowe pasmo pomiędzy zatłoczonymi Gorcami, a nieuczęszczanymi szlakami Beskidu Niskiego, do którego dzięki pobliskim uzdrowiskom i innym atrakcjom chce się wracać jeszcze częściej. Pozdrawiam!