Festiwal Piosenki Rosyjskiej 2013 – Zielona Góra
Za Poznaniem w pociągu robi się luźno, więc podróż do Zielonej Góry przebiega w komfortowych warunkach. Krajobraz za oknem robi się coraz bardziej dziki, ale to nic dziwnego. W końcu prawie połowę powierzchni województwa lubuskiego zajmują lasy. Jest to najbardziej zalesiony region w Polsce. Sama Zielona Góra również przepięknie rozłożyła się między nimi, co tylko zwiększa jej atrakcyjność.
Do miasta, liczącego ponad 100 000 mieszkańców, przybywam ok. 16:30. Pierwszą rzeczą, na którą zwraca uwagę turysta, który przyjeżdża do miasta, jest dworzec kolejowy. Perony nie są co prawda pierwszej świeżości, ale sam budynek stacyjny sprawia przyjemne wrażenie. Wygodne krzesła, czytelne rozkłady jazdy, czynne toalety, ogólnie: jest nowocześnie. To wszystko powoduje, że oczekiwanie na pociąg nie jest męką. Remont budynku, jaki przeprowadzono w 2012 roku, oceniam bardzo pozytywnie. O tym, jak ważną rolę w postrzeganiu miasta przez turystów pełnią dworce kolejowe i autobusowe niech świadczy fakt, że już mi się tutaj podoba, choć prawie niczego nie widziałem. Podsumowując: w Gnieźnie, dawnej stolicy Polski, powinni wziąć przykład z Zielonej Góry.
Swe pierwsze kroki kieruję na Aleję Niepodległości – zielonogórski deptak, który ciągnie się przez prawie 1 km. Co mnie urzeka w Zielonej Górze? Dużo… zieleni. Na pewno nie jest to miasto, w którym nie ma czym oddychać. Gdybyśmy spojrzeli na nie z lotu ptaka, aż chciałoby się zaśpiewać: „Zielono mi”. To tylko zwiększa moje pierwsze, pozytywne wrażenie, powstałe zaraz po przyjeździe.
Spacerując deptakiem, mijam m.in. Muzeum Ziemi Lubuskiej. To, na co warto zwrócić uwagę w Zielonej Górze, to infrastruktura turystyczna. Strzałki informujące jak dotrzeć do poszczególnych miejsc w mieście są umieszczone już przy budynku dworca, co pomaga turyście pierwszy raz odwiedzającemu Zieloną Górę bez problemu trafić w ciekawe miejsca. W Gnieźnie strzałki występują tylko w obrębie Starego Miasta, co dla osoby nie posiadającej mapy może stanowić małe nieudogodnienie.
Mniej więcej w połowie długości Alei Niepodległości, po prawej stronie zauważam plac z Pomnikiem Bohaterów II Wojny Światowej. Architektura monumentu przypomina mi dzisiejszą wizytę w Gnieźnie. Na szczęście socrealistyczny pomnik nie jest w stanie zmniejszyć mojej sympatii do tego miasta. Zielonogórzanie chyba również lubią to miejsce, bo jest tu pełno ludzi.
Przy placu zauważam kościół. Nie byłoby może w tym nic dziwnego, gdyby nie jego architektura, tak odmienna od tej, jaką spotykam na co dzień w Krakowie. Ponadstuletnia świątynia to Ewangelicko-Augsburski Kościół Jezusowy. Charakterystycznymi cechami, które uderzają w oczy są szare ściany oraz niewielkie kopuły, które powinny kojarzyć się raczej z prawosławiem, a nie protestantyzmem. Subiektywne odczucie? Pozytywne, podoba mi się.
Przy kościele odnajduję element małej architektury, będący jednym z symboli Zielonej Góry. Co to takiego? Odpowiedź może być tylko jedna – kiść winogron z liśćmi winnego krzewu. Miasto oraz jego okolice to polskie zagłębie winiarstwa. Nigdzie indziej w naszym kraju nie znajdziemy tyle winnic, ile tutaj. Ma to swoje przełożenie na imprezy odbywające się w mieście, a szczególnie największą z nich, czyli Winobranie, które w tym roku odbędzie się w dniach od 7 do 15 września. Warto przyjechać czymś innym niż samochodem, bo nie spróbować wina przy takiej okazji to grzech! Idę dalej!
W pobliżu rynku zwracam uwagę na kolejny kościół – pod wezwaniem Matki Boskiej Częstochowskiej, a więc katolicki (protestanci nie czczą Matki Bożej). Co przykuwa moją uwagę? Jest to budowla szachulcowa, z charakterystycznymi, otynkowanymi na biało ścianami, poprzecinanymi belkami, charakterystyczna dla Europy Zachodniej. W Polsce budynki szachulcowe możemy spotkać głównie w województwach zachodnich (dolnośląskie, lubuskie, zachodniopomorskie, pomorskie, kujawsko-pomorskie). Ciekawostką, związaną ze świątynią jest fakt, że przed każdą mszą jest odsłaniany obraz Matki Boskiej Częstochowskiej.
Spod kościoła do rynku już tylko rzut kamieniem. Dzięki temu, że podczas II Wojny Światowej miasto nie ucierpiało w dużym stopniu, możemy dziś podziwiać piękne kamienice i miejski ratusz. Są gruntownie odnowione, co sprawia, że miejsce ma swój klimat. Co prawda nie jest tak piękne, jak rynek wrocławski czy też rynek poznański, ale jest zdecydowanie piękniejsze od czegoś, co nazywa się rynkiem np. w Szczecinie. Cóż… to nie wina Szczecina, że nie został oszczędzony podczas II Wojny Światowej, ale bloki z wielkiej płyty, które tam zbudowano, to już przesada. Zielona Góro… kurcze… podobasz mi się!
Opuszczam rynek i kieruję się w stronę Wieży Łaziebnej, zwanej inaczej Głodową. Jest jedną z pozostałości po dawnych murach miejskich, które otaczały miasto. Uliczki, którymi się poruszam są równie klimatyczne, co deptak, który prowadzi na rynek, ale kamienice nie są już tak zadbane. Mam nadzieję, że stopniowo będą odnawiane, bo to miasto zasługuje na to, aby jeszcze wypięknieć.
Zostawiam za sobą zielonogórskie Stare Miasto oraz najstarszy kościół w Zielonej Górze – konkatedrę św. Jadwigi i dochodzę do Parku Winnego z Palmiarnią, położonych na szczycie Winnego Wzgórza. Nie jestem mieszkańcem Zielonej Góry, więc mogę tylko podejrzewać, że jest to ulubione miejsce spotkań ludności. W każdym bądź razie – gdybym tu mieszkał, przychodziłbym tutaj bardzo często. To miejsce po prostu ma swój urok. Czy znajdziecie gdzieś w Polsce tak duże miasto, w którego centrum rosną krzewy winorośli? Nie! Nabieram ochoty, aby przyjechać tutaj za niecały miesiąc na wspomniane wcześniej Winobranie :).
Wchodzę do Palmiarni. Na razie nie jest duszno, gdyż restauracja, która znajduje się na dolnym poziomie jest klimatyzowana. Klucząc schodami, w końcu docieram na najwyższy poziom „szklanego domu”, którego wizjonerem był Stefan Żeromski w swoim „Przedwiośniu”. Tutaj oddycha się już ciężej. W Palmiarni odnajduję palmy oraz inne tropikalne rośliny, a także akwarium z rybami.
Zbliża się godzina 18:20. Czas opuścić to sympatyczne miejsce i powoli zmierzać w stronę zielonogórskiego amfiteatru. Z mapą w ręce nie jest to żaden problem. Po dwudziestu minutach jestem na miejscu.
W amfiteatrze do 1989 roku był organizowany Festiwal Piosenki Radzieckiej. Cóż… architektura amfiteatru i jego otoczenie rzeczywiście przypomina czasy Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. To miejsce na pewno NIE należy do wizytówek miasta. A szkoda, bo myślałem, że taki festiwal, który – bądź co bądź promuje miasto, powinien odbywać się w bardziej przyjaznym dla oka miejscu.
Zajmuję miejsce w kolejce do wejścia, bo mimo tego, że festiwal rozpoczyna się o godzinie 20, to już jest sporo ludzi. Na szczęście po 20 minutach oczekiwania zostają otwarte bramki wejściowe i po kontroli biletów i plecaka zajmuję miejsce na widowni.
Kolejnym mankamentem amfiteatru są ławki. Drewniane, zwyczajnie niewygodne. Zauważam kontrast między porządną sceną z telebimami, a widownią, przypominającą te z zabaw w małych wioskach. Na remont sceny były pieniądze, na remont widowni – już nie. O zadaszeniu nie wspomnę, bo to pozostaje zapewne w sferze marzeń, ale naprawdę – coś z tymi ławkami trzeba zrobić! Dobrze, że nie pada, bo oglądanie festiwalu podczas deszczu do przyjemności z pewnością by nie należało.
Co do samego festiwalu… Osobiście pojechałem tam, aby zobaczyć rosyjskich artystów. Polscy specjalnie mnie nie interesowali. W końcu to jedna z niewielu okazji, aby usłyszeć na koncercie gwiazdy rosyjskiej sceny muzycznej. No dobrze… gwiazdy to może za dużo powiedziane. Jedną gwiazdę, bo z występujących w tym roku artystów na większą uwagę zasługiwała jedynie MakSim. Nie czuję się jednak zawiedziony. 3 godziny spędzone przeze mnie w zielonogórskim amfiteatrze będę miło wspominał. Nie licząc bolącego tyłka od niewygodnych krzesełek :).
Koncert kończy się po godzinie 23. Pociąg do Międzyzdrojów odjeżdża z dworca o godzinie 1. Mam więc sporo czasu i mogę się nie spieszyć. Powrót z amfiteatru na dworzec zajmuje mi ok. 40 minut. Zielona Góra nocą prezentuje się równie pięknie, jak w dzień. Oświetlone centrum, puby i kawiarnie tętniące życiem. To wszystko sprawia, że wyjeżdżam z tego miasta z pozytywnymi wrażeniami.
Przed samym dworcem zaczepia mnie kilku pijaczków chcących papierosa. Nie byłoby w tym nic dziwnego, że proszą o niego… po francusku. Coś takiego! To jednak nie pijaczki – zwracam honor. Ze względu na poliglotyzm zasługują na to, aby nazwać ich kloszardami.
I tak kończy się moja przygoda z Zieloną Górą. Miastem, które polecam każdemu na odwiedziny. Nie jest może tak popularne wśród turystów jak Gniezno, które miałem okazję wcześniej odwiedzić, ale na mnie zrobiło dużo lepsze wrażenie. W moim odczuciu Gniezno korzysta z tego, że turyści przyjeżdżali tam, przyjeżdżają i będą przyjeżdżać tylko dlatego, że jest to była stolica Polski i po prostu „trzeba tam być”. Ale nie ma tam po co wracać. Wystarczy zobaczyć raz i tyle. Atrakcyjność miasta poznaje się po tym, czy chce się do niego ciągle wracać. Pod tym względem Zielona Góra wywarła na mnie lepsze wrażenie. Dlatego będę tu wracał, bo naprawdę warto!
Pociąg przyjeżdża z dwudziestominutowym opóźnieniem. Na peronie para Francuzów pyta się mnie, jak dojechać do Berlina, ale niestety nie wiem, gdzie można się przesiąść, bo w tych rejonach rzadko bywam. Swoją drogą… Francuzi mówiący po angielsku… szacunek! Zajmuję miejsce w przedziale. Już o poranku ujrzę polskie morze!
Galeria zdjęć z Zielonej Góry do obejrzenia tutaj