Rosja 2008 – dzień 4, Półwysep Kolski
Budzę się około 9 rano. Chociaż ciężko nazwać pobudką coś, co następuje po kilkugodzinnej mordędze, zwanej górnolotnie snem, z podkurczonymi nogami i trącaniem przez pasażerów pociągu, przechodzących co jakiś czas obok.
Na śniadanie – a jakże! Zupka chińska zagryzana chlebem. Do tego piękne, choć bardzo monotonne widoki: lasy, jeziora, lasy jeziora, lasy, jeziora…. i tak w kółko. Po posiłku przechodzę na przód wagonu, gdzie ma miejscówki większość naszej grupy i siedzimy razem. Przed nami jeszcze kilka godzin jazdy przez rosyjską tajgę. Przed nami Półwysep Kolski.
Wspominałem ostatnio o przygodach podczas jazdy w wagonie plackartnym. Jedna z takich „przygód” spotkała naszą koleżankę Ewę. Otóż… wyobraźcie sobie… Siedzimy sobie spokojnie i rozmawiamy, aż tu nagle przychodzi do nas zdenerwowana Ewa i ze skwaszoną miną opowiada, że dziecko, które podróżuje obok niej… zesikało się na środek „przedziału”, czyli wnęki, w której są umieszczone cztery łóżka. Nie zazdrościmy jej. Resztę podróży spędza już z nami. W sumie, to się jej nie dziwimy :D.
Ostatni dłuższy postój przed Apatytami wypada nam na stacji w Kandalakszy, położonej nad Morzem Białym, za kołem podbiegunowym, To już Półwysep Kolski, a właściwie jego podstawa. Czeka nas prawie godzinne oczekiwanie na odjazd pociągu. Wykorzystujemy ten czas na rozprostowanie kości i spacer po peronie. Za oknami podziwiamy Chibiny – góry, które są najwyższym masywem półwyspu. Mimo tego, że jesteśmy za kołem podbiegunowym, jest ciepło. Spokojnie można wybrać się na przechadzkę w podkoszulku z krótkim rękawem. Komarów nie widać, nie słychać i co najważniejsze – nie czuć :).
Pociąg w końcu rusza. Odliczamy już tylko minuty do zatrzymania stalowej maszyny w Apatytach – jednego z największych miast za kołem podbiegunowym, liczącego około 60 tysięcy mieszkańców, które powstało dopiero w XX w. Jego geneza, jak i nazwa są związane ze złożami apatytowo – nefelinowymi, występującymi w okolicy. W ogóle Półwysep Kolski to raj dla geologów. Nie bez przyczyny jesteśmy więc tutaj na praktykach z kartografii :).
Na miejsce dojeżdżamy około godziny 17.30, a więc z Sankt Petersburga jechaliśmy dokładnie 24 godziny! Może to i niewiele, gdybyśmy chcieli to porównać w przejazdem Koleją Transsyberyjską, ale i tak robi wrażenie.
Przy peronie czeka już na nas praktykowy autobus marki PAZ, którym będziemy jeździć przez najbliższe dwa tygodnie w mniej i bardziej odległe zakątki Półwyspu Kolskiego.
Przejazd ze stacji kolejowej do akademika trwa około 15 minut. Komfort jazdy… cóż… łagodnie mówiąc nie jest najwyższy, ale przyzwyczaimy się. Przynajmniej mamy taką nadzieję. Drogi w Apatytach nie są za dobre, jak to przeważnie bywa na rosyjskiej prowincji. Pierwsza różnica, jaką zauważamy poruszając się przez miasto, to ronda. W Polsce, na większości rond pierwszeństwo mają samochody, które już po nim jadą. W Apatytach – na odwót.
Po przyjeździe do akademika zaczynamy się rozpakowywać. Na razie wstępnie, bo trochę tych rzeczy z sobą mamy. Dostajemy pokój trzyosobowy na rosyjskim trzecim piętrze (Rosjanie liczą piętra od parteru, a więc tak naprawdę mieszkamy na drugim piętrze). Pani doktor rozdaje nam od razu karteczki z zameldowaniem, które nakazuje nosić przy sobie zawsze, ilekroć wychodzimy na miasto. Wkładamy je więc do paszportu, bo bez niego też się nie można ruszać z akademika. Musimy wyrobić w sobie ten nawyk.
Każdy obcokrajowiec przyjeżdżający do Rosji, w okresie siedmiu dni musi się zameldować (inaczej, w razie kontroli czeka nas wizyta na posterunku policji, co wiąże się ni mniej, ni więcej, tylko z zapłatą określonej kwoty za nasze roztargnienie; do 2011 roku należało się meldować na pobyt dłuższy niż 3 dni). W przypadku, gdy podróżujemy cały czas pociągiem nie musimy się meldować, bo już sam bilet kolejowy jest świadectwem, że mieszkamy w pociągu :).
Około godziny 19 czeka na nas kolacja, która trwa do godziny 20. Już nie pamiętam, co na nią podali. W swoim notatniku zapisałem jednak tylko jedno słowo, które ją opisuje: OHYDA! Takiego paskudztwa – muszę przyznać – dawno nie jadłem. Dopiero pierwszy dzień, a ja już zaczynam marzyć o polskich obiadkach domowej roboty :). Trzeba będzie jakoś przetrzymać tą dwutygodniową dietę. Może i nie jestem szczególnym smakoszem, ale wszystko ma swoje granice… Już chyba domyślam się, dlaczego Rosjanie tyle piją: żeby oczyścić organizm z tych bakterii, które dostają się do żołądka z jedzeniem… Jak wyglądają nasze standardowe, codzienne racje żywnościowe – opiszę w następnym poście.
Po kolacji kontynuujemy rozpakowywanie się, a potem bierzemy dziewiczy prysznic. Zastanawiamy się, czy będziemy po nim świecić, bo woda w Apatytach pochodzi z jeziora Imandra. Z tego samego, z którego jest pobierana woda do chłodzenia pobliskiej elektrowni atomowej… Niczego jednak nie zauważamy. Może to dlatego, że za nami dopiero pierwszy prysznic. Po dwóch tygodniach efekt może być odpowiedni :D.
Na korytarzu nasza praktykowa grupa zdążyła się już wcześniej zapoznać z rosyjskimi studentami, którzy także mieszkają w tym akademiku. Chyba nie muszę pisać, jaki sposób integracji i zapoznania się z nimi wybraliśmy…
Poznajemy rosyjskie piwo zza koła podbiegunowego. U nas w Polsce, Warka w plastikowej 1,5 l butelce pojawiła się jakieś 2 lata temu. Rosyjski „Biały Niedźwiedź” (bo tak nazywa się jedno z piw, które mamy okazję spożywać – nazwa bardzo pasuje do koła podbiegunowego) był w sprzedaży na dłuuuugo, dłuuugo wcześniej. Po raz kolejny mamy okazję przekonać się o rosyjskiej skali wielkości :). Nasza integracja nie trwa jednak długo, bo po chwili pojawia się portierka akademika, będąca archetypem herod-baby. Jej krwista szminka potęguje odczucie beznadziejnej sytuacji, w której się znaleźliśmy.
Wracamy do swoich pokojów, by tam dokończyć „dzieła”. Nie spodziewamy się jednak, że „The Guardian”, bo tak nazwaliśmy naszą portierkę, przekaże relację z naszej integracji Pani doktor. Na efekt nie musimy długo czekać. Za 10 minut zbiórka! Na parterze w świetlicy. Ciekawe o czym będzie ta rozmowa. Stajemy w szeregu, jak na apelu i słuchamy, co ma nam do powiedzenia Pani doktor. O mało co nie wybuchamy śmiechem, gdy słyszymy że „The Guardian” powiedziała, że (uwaga – jeden z lepszych cytatów z praktyk, który pamiętam do tej pory) ROZPIJAMY ROSJAN i że Pan Dziekan o wszystkim już się dowiedział. Podejrzewamy, że to blef, ale nawet gdyby to była prawda, to nie byłby głupi i doskonale by wiedział, że rozpić Rosjan to sztuka przez wielkie „SZ”. Nie chcemy jednak podpaść bardziej, żeby nie mieć problemów na praktykach, więc pokornie wracamy do naszych pokoi i kontynuujemy spokojną integrację wśród „swoich”.
Około godziny 2 kończymy imprezę i rozchodzimy się do pokoi. Nie wiemy, jak poradzimy sobie z białymi nocami i zaśnięciem przy otwartym oknie. W końcu Półwysep Kolski rządzi się swoimi prawami. Postanawiamy zasłonić kotarę. Ledwo dotykam karnisza… odpada od ściany :D. No to sobie zasłoniliśmy okno… Karnisz idzie do kąta, a my zasypiamy (ku naszemu zadowoleniu bardzo łatwo).
Galeria zdjęć z Rosji do obejrzenia tutaj