Gruzja – dzień 4 – Batumi, część pierwsza
Budzimy się po godzinie 6 już w Adżarii – autonomicznej republice Gruzji, której stolicą jest Batumi. Pociąg sunie po szynach wzdłuż Morza Czarnego, zbliżając się do Makhindjauri – końcowej stacji na naszej trasie. Dlaczego pociąg dojeżdża tylko tutaj, a nie do samego Batumi? Hmmm… powód jest dosyć dziwny. Otóż dzieje się tak ze względu na ochronę środowiska. Nie wiadomo tylko, dlaczego pociągi towarowe do Batumi dojeżdżają. Czyżby mniej szkodziły środowisku niż pasażerskie? Kto to wie… Gruzińskiej logiki nikt nie zrozumie. A zresztą… po co? „This is Georgia”. Tu życie płynie inaczej.
Żegnamy się z naszymi współpasażerami i wychodzimy z budynku dworca. Nie dziwią nas już tłumy taksówkarzy, którzy chcą nas zawieźć dokąd sobie tylko zażyczymy. Nie czujemy się tak osaczeni, jak podczas wyjścia z lotniska pod Kutaisi.
Jest dopiero 7, a do otwarcia Ogrodu Botanicznego pod Batumi (jednego z największych pod względem powierzchni na świecie), do którego mamy zamiar się teraz udać pozostała jeszcze godzina. Wykorzystujemy ten czas na śniadanie, pałaszując przepyszny gruziński chleb. Nie potrzeba żadnego noża, aby go jeść. Jest tak miękki, że się go po prostu rwie i zagryza. I co najważniejsze – jest wypiekany w tradycyjny sposób – w piecach. No to już wiadomo, dlaczego jest taki smaczny 🙂 .
Po śniadaniu wsiadamy w marszrutkę nr 31, która zawozi nas pod sam Ogród Botaniczny. O tak wczesnej porze jesteśmy jedynymi pasażerami na trasie. Nie pamiętam ile płacimy za kilkukilometrowy kurs, ale ok. 40 tetri, czyli w przeliczeniu na złotówki – 80 gr.
W ogóle przez cały wyjazd nie zdarzyło nam się, aby Gruzini próbowali nas oszukać. Nie występuje tutaj sytuacja typu „jesteś obcokrajowcem, to płacisz więcej”, jaka ma miejsce w wielu krajach świata. Jest tylko jeden wyjątek: taksówkarze na obleganych przez turystów kierunkach (czytaj: na i z lotniska). I choć turystów w Gruzji coraz więcej i infrastruktura szybko się rozwija, to mam wrażenie, a nawet jestem pewien, że gruzińska gościnność i życzliwość nigdy nie zaniknie.
Korzystając z kilkunastu minut do otwarcia ogrodu, postanawiamy udać się na plażę, choć określenie „plaża” – na kamienisty brzeg morza zdecydowanie odbiega od wyobrażeń przeciętnego turysty, lubiącego się opalać na rozłożonym na piasku kocyku. Piaszczyste plaże znajdują się kilkadziesiąt kilometrów dalej na północ. Tutaj oraz w Batumi mamy kamienie. Osobiście nie należę do typów leżących plackiem całymi dniami, więc mi to nie przeszkadza, tym bardziej, że opalanie w dniu dzisiejszym (ze względu na niepewnę pogodę) odpada.
Nadeszła godzina 8! Uradowani wracamy do kasy z biletami do ogrodu, a tu… niespodzianka. W kasie nikogo nie ma, a Pan – sprzedawca z pobliskiego stoiska informuje nas, że otwierają dopiero o 9. Cóż… informacja na stronie internetowej też jak widać nie musi być wiarygodna, ale… „this is Georgia”. Nie pozostaje nam nic innego, jak wrócić na plażę i pooddychać morskim powietrzem.
W końcu, po zapłaceniu biletu wstępu (6 lari) wchodzimy do ogrodu. Osobiście nie jestem wielkim fanem ogrodów botanicznych (może to efekt tego, że nienawidzę przeciskać się z kosiarką między krzewami w przydomowym ogródku), ale akurat ten – pod Batumi robi na mnie niesamowite wrażenie. Po pierwsze dlatego, że jest położony na wzgórzu. Po drugie dlatego, że widać z niego Morze Czarne. I wreszcie po trzecie: jak wcześniej wspomniałem – jest to jeden z największych ogrodów botanicznych na świecie. Jeżeli będziecie kiedyś w Batumi – koniecznie odwiedźcie to miejsce!
Kwiaty, krzewy i drzewa zostały tutaj podzielone na regiony geograficzne, z których pochodzą. Mamy więc rośliny z Kaukazu, Ameryk, Chin, Japonii, Australii, Nowej Zelandii i wielu innych miejsc na Ziemi. Jest tu także ogród japoński, rosarium i miejsce, aby się posilić. Jeżeli kogoś bolą nogi – może wykupić dodatkowy bilet na przejażdżkę meleksem po ogrodzie.
O tym, jak bardzo podoba nam się ogród świadczy to, że spędzamy w nim ok. 2 godziny i to nie tylko dlatego, że jest duży.
Wsiadamy do marszrutki, która zawiezie nas do centrum Batumi. Po raz kolejny nie przepłacamy (koszt dojazdu niewiele większy niż w przeciwną stronę) i wysiadamy w mieście, które w Polsce kojarzy się z „herbacianymi polami” z piosenki zespołu Filipinki. Dzisiaj, w okolicach Batumi herbacianych pół już prawie nie ma. Co nie zmienia faktu, że w sklepach kupimy jeszcze gruzińską herbatę.
Czy Batumi nas zaskakuje? Owszem! Nie rozpisywałem się o Tbilisi zbyt wiele, gdyż coraz bardziej gruzińska stolica przypomina europejskie miasto, ale o Batumi parę słów należy napisać, mimo tego, że jest to miasto, do którego przyjeżdża się polansować.
Jeżeli ktoś był w Batumi kilka lat temu, to dziś nie pozna miasta. Rozwija się dosłownie w ekspresowym tempie. Kolejne nowoczesne i oryginalne wieżowce wyrastają jak grzyby po deszczu. To samo dotyczy ulic i placów. Widać, że Batumi chce być „europejskim” kurortem. Jest to trzecie co do wielkości miasto w Gruzji (w liczbie ludności podobne do Bielska-Białej – ok. 180 tys.), ale to tylko kwestia czasu, kiedy wyprzedzi pod tym względem Kutaisi, do którego przylecieliśmy.
Sądziliśmy, że na początku czerwca, na 42 stopniu szerokości geograficznej na plażach będą już tłumy. Ale się przeliczyliśmy… Osoby wygrzewające się na słońcu można policzyć na palcach dwóch rąk, a kąpiące się – na palcach jednej ręki. Może to dlatego, że pogoda dziś nie rozpieszcza, ale i tak frekwencja na nadmorskiej promenadzie, którą spacerujemy nie jest zbyt wysoka.
Postanawiamy lekko odbić w bok i skierować się w stronę McDonalda, którego zdjęcia przed wyjazdem nas zaintrygowały. Jak wcześniej wspomniałem – w Gruzji nie ma sensu jeść w „Makach”, ale zwiedzanie to co innego. Swoją drogą – „zwiedzanie McDonalda” – ciekawie to brzmi… Mateusz głupio się czuje z tym, że wchodzi i nic nie zamawia, więc postanawia kupić symbolicznego burgera, którym i tak sobie nie poje, ale niech się chłopak cieszy :). Przynajmniej w klimatyzowanym pomieszczeniu odpoczniemy trochę od upału na polu, tzn. na zewnątrz.
Ruszamy w dalszy spacer po Batumi.
Jeśli chodzi o zabytki, to miasto nie ma ich zbyt wiele. Warto zobaczyć meczet, synagogę, kilka kościołów, ale nie powalają one na kolana. Chyba coś niedobrego się ze mną dzieje albo w Batumi jest już więcej nowoczesnej architektury niż zabytków, bo te kościoły, meczet i synagoga – zwyczajnie nie pasują mi do tego miasta.
Czas zapytać się w informacji turystycznej, skąd odjeżdżają marszrutki do Sarpi, położonego na granicy z Turcją, gdzie zamierzamy podjechać, i do Tbilisi (bo przejeżdżają obok lotniska w Kopitnari, skąd już jutro odlatujemy).
Idziemy w stronę morza. Chcemy przejść przez pasy, które w Batumi występują nadzwyczaj często (oczywiście w porównaniu z resztą Gruzji), więc grzecznie czekamy aż wszystkie samochody przejadą. Aż tu nagle… nie wierzymy! Ktoś nas przepuszcza na pasach! Patrzymy na rejestrację… a gdzie tam! To nie Gruzin – to Rosjanin 🙂 A taką mieliśmy nadzieję…
Z promenady podziwiamy pomnik Ali i Nino (azerskiego Romea i gruzińskiej Julii), którzy co dziesięć minut łączą się z sobą w objęciach (podobno, bo gdy my czekaliśmy te 10 minut, to ani drgnęli) oraz gruzińskiej wieży alfabetycznej, na której umieszczono wszystkie litery gruzińskiego alfabetu.
I tutaj krótka dygresja, a zarazem rada. Przed wyjazdem do Gruzji nauczcie się liter alfabetu, bo to bardzo pomaga na miejscu. W Batumi może tego nie widać, ale w Tbilisi nazwy większości ulic są w języku gruzińskim. Może to powodować lekką konsternację, gdy szukamy nazwy ulicy na mapie. Alfabet (jak wspomniałem na początku relacji) prosty nie jest, ale naprawdę opłaca się go poznać, szczególnie, jeśli planujemy wypad w mniej uczęszczane regiony Gruzji.
Przechodzimy koło portu i kierujemy się w stronę Placu Tbilisi, z którego odjeżdżają marszrutki do Sarpi. Po drodze postanawiamy jeszcze zjeść obiad. Na tradycyjny – gruziński obiad zamawiamy khinkali (pierogi z mięsem). Mateusz je szaszłyk, a ja adżarskie chaczapuri (z jajkiem). O szaszłyku się nie wypowiadam, bo nie jadłem, ale chaczapuri z jajkiem jest po prostu obłędne!!! To, że jest niesamowicie sycące, to już inna sprawa, ale naprawdę warto.
Ważna informacja: nie bądźmy zdziwieni, jeżeli wysokość rachunku będzie większa od ceny, która widnieje w menu. W Gruzji mają zwyczaj doliczać opłatę za obsługę do rachunku. Niektórym może się to podobać – niektórym nie, ale trzeba na to zwracać uwagę, żeby przypadkiem nie zapłacić podwójnego napiwku 🙂
Jakimś cudem dojadam resztę khinkali (też bardzo pyszne – trzeba je umieć jeść, bo można sobie poplamić ubranie, jak ja przy pierwszym pierogu :)) i powoli (bo po takim posiłku szybko się nie da) idziemy w kierunku marszrutki.
Galeria zdjęć z Gruzji do obejrzenia tutaj
Dzięki za info o ogrodzie botanicznym (a we wcześniejszym poście o jaskini Prometeusza). Lubię przed wyjazdem wiedzieć, co warto w danym kraju zobaczyć 😉
To tylko jedne z wielu atrakcji w Gruzji, które warto zobaczyć. Podczas zaledwie kilku dni pobytu musieliśmy coś wybrać i dlatego zdecydowaliśmy się na właśnie te miejsca i nie żałujemy. Jestem jednak przekonany, że do planu podróży po tym pięknym kraju dołożycie jeszcze sporo innych pięknych i ciekawych miejsc ;).
Oj, też tak myślę 😉