Gruzja – dzień 2, część trzecia, Stepantsminda
Nie przechodzimy nawet 100 metrów, a już zagaduje nas kierowca autobusu, stojącego na poboczu. Okazuje się – a jakże, że on też kiedyś był w Polsce. W ogóle zauważyliśmy, że większość Gruzinów, która zaczepiała nas na ulicy i odwiedziła kiedyś nasz kraj… odbywała w naszym kraju służbę wojskową w czasach ZSRR – w Legnicy.
Po krótkiej pogawędce ruszamy w górę! Przed nami ponad 300 m różnicy wzniesień, co w przypadku Kaukazu nie jest oszałamiającą liczbą. Stepantsminda położona jest na wysokości ponad 1800 m n.p.m., a otaczające ją szczyty przekraczają 4000 m n.p.m., a najwyższy spośród nich, widoczny z miejscowości – Kazbek osiąga 5034 m n.p.m. Przewyższenie wynosi więc ok. 3200 m! To tak, jakby stanąć nad Morskim Okiem w Tatrach, spojrzeć na Rysy i pomnożyć różnicę wzniesień prawie 3 razy! Będąc w dolinie rzeki Terek, przepływającej przez Stepantsmindę, nie czuje się jednak tej różnicy. Ogromna przestrzeń, która nas otacza powoduje, że skala odległości i wysokości jest tutaj nieporównywalna do naszej – tatrzańskiej.
Jeszcze przed skrętem na szlak, w oddali widzimy turystów, idących w naszym kierunku. Wiemy, że na Kazbek i do samej Stepantsmindy przyjeżdża sporo Polaków. Postanawiam więc sprawdzić, czy rzeczywiście jest to prawda i pozdrawiam rzeczonych turystów słowami: „dzień dobry”, bez wiedzy z jakiego kraju pochodzą. Jaką słyszymy odpowiedź? Oczywiście – „Dzień dobry”. 🙂 Po drodze, poza Polakami i Gruzinami, spotykamy turystów mówiących po angielsku i rosyjsku.
Podejście pod monastyr Cminda Sameba nie jest co prawda bardzo strome, ale trochę trzeba się namęczyć. Nam, z centrum Stepantsmindy zajmuje ono niewiele ponad 1 godzinę. Co jakiś czas mijają nas jeepy, które wiozą na szczyt bardziej leniwych turystów.
Dochodzimy do otwartej przestrzeni powyżej górnej granicy lasu. Przed nami rozpościera się widok, który okrasza wszystkie przewodniki po Gruzji – monastyr Cminda Sameba na tle gór Kaukazu. Miejsce – co tu dużo mówić – jest obłędne. Już wiemy, gdzie będziemy odpoczywać po zwiedzeniu klasztoru.
Podchodzimy bliżej i po zobaczeniu wnętrza, urządzamy sobie, górom, a potem także i koniom – sesję fotograficzną. Jest to w naszym mniemaniu najpiękniejsze miejsce, jakie odwiedziliśmy od czasu wczorajszego przylotu.
Wracamy do naszego punktu widokowego i urządzamy sobie okołogodzinną sjestę, chłonąc góry najpełniej jak się da.
Zejście zajmuje nam niecałą godzinę i o godzinie 17 siedzimy już w marszrutce do Tbilisi. Na swojej twarzy czuję już kaukaskie słońce. Biorąc pod uwagę położenie i klimat gruzińskiej stolicy, jutrzejszy dzień może być równie „palący”.
Mimo pięknych krajobrazów, mijanych podczas przejazdu Gruzińską Drogą Wojenną, organizmu nie da się oszukać i po kilku chwilach wpadam w objęcia Morfeusza. Duchota, jaka panuje w marszrutce i niedobór snu z poprzednich dni robi swoje.
Z drzemki wyrywa mnie dopiero postój na przydrożnym straganie, gdzie kupujemy… oczywiście czurczele. Król Ryszard III chciał oddać królestwo za konia. Gdybym miał królestwo, oddałbym je za czurczele. 🙂
Odcinek drogi do Tbilisi mija mi podobnie, jak fragment podróży ze Stepantsmindy – sennie. Budzę się na przedmieściach stolicy i widzę coś, co w polskich miastach występuje na porządku dziennym – hipermarket. Nie spotkamy ich w Gruzji zbyt wiele. Tutaj zakupy robi się głównie w małych sklepach i na straganach. Przypomina mi się dzieciństwo, początek lat 90, kiedy to w Polsce było podobnie.
Taka sama sytuacja ma miejsce w przypadku sieci McDonalds. Ich „restauracji” nie ma w Gruzji za dużo. Jednak, nawet gdyby były, to stołowanie się w nich byłoby grzechem. Dlaczego? Gruzińskie jedzenie jest po prostu niesamowicie smaczne. Zadowoli nawet najbardziej wybredne podniebienie i kupowanie hamburgera za 2 lari, którym się nie najemy – jest bez sensu, jeśli za 1,5 lari (w Tbilisi drożej) możemy kupić chaczapuri, po którym głód zostanie zaspokojony (a na pewno nie będzie tak duży, jak po hamburgerze).
Marszrutka dojeżdża do dworca Didube, położonego w północnej części Tbilisi. Chcą dostać się do centrum miasta, najlepiej jest kupić za 2 lari kartę, którą można doładowywać w specjalnych punktach. Karta ta pozwala na przejazdy zarówno metrem, jak i autobusami i może być używana przez dowolną ilość osób (limitem jest tylko kwota doładowania). Jeżeli oddamy ją w przeciągu miesiąca od zakupu, to pani w kasie zwróci nam 2 lari, które na nią wydaliśmy wraz z niewykorzystanymi środkami. Należy tylko przy zwrocie okazać paragon.
My decydujemy się na szybszy wariant przejazdu – metrem. Opłaty za przejazd są różne, w zależności od tego, ile jeździmy. Za pierwszy przejazd w ciągu dnia, z karty jest pobierane 0,5 lari, za drugi przejazd – 0,3 lari, a za trzeci i kolejne w ciągu dnia – 0,2 lari. Ten schemat opłat powtarza się codziennie.
Wysiadamy na stacji Rustaveli – jednej z bardziej ruchliwych w Tbilisi. Przed wyjazdem postanowiliśmy nie rezerwować noclegu i iść na żywioł, więc teraz czeka nas szukanie lokum na jedną noc. Łagodnie mówiąc, jestem trochę zmęczony, a przede wszystkim – niewyspany, co przekłada się na moją orientację w terenie. Po jakimś czasie się gubimy.
Po długich, centusiowskich poszukiwaniach, po godzinie 22 w końcu udaje nam się znaleźć nocleg w Lucky Hostel, w rozsądnej cenie – 15 lari (jak na Tbilisi niedrogo). Jego dużym plusem jest to, że znajduje się w samym centrum stolicy. Ogarnięcie się w naszym zbiorowym pokoju zajmuje nam około godziny. Postanawiamy iść pozwiedzać miasto nocą.
Centrum Tbilisi wieczorową porą wygląda bardzo ładnie. Miasto jest coraz bardziej europejskie. Oczywiście są dzielnice, gdzie oświetlone ulice nie występują, ale z każdym rokiem jest ich coraz mniej. Kierujemy się w stronę mostu Pokoju – nowej kładki dla pieszych, wybudowanej w 2011 roku, a która w nocy, będąc oświetloną, prezentuje się bardzo efektownie. Po drugiej, wschodniej stronie rzeki Mtkwari znajduje się park, a w nim m.in. tańczące fontanny, które w rytmie muzyki i wśród zmieniających się kolorów prezentują się wspaniale. Gruzini starają się chyba nadrobić okres lat 90, kiedy to nawet w Tbilisi okresowo występowały przerwy w dostawie energii elektrycznej.
Po krótkim, rozpoznawczym spacerze po Tbilisi, postanawiamy iść na piwo. Niestety – gruzińska stolica cenowo dorównuje Europie. Na szczęście znajdujemy klimatyczną knajpę w pobliżu naszego hostelu z piwem za 3 lari. Ceny piwa w Gruzji specjalnie nie odbiegają od polskich, ale kawa jest tu potwornie droga. W kawiarniach w centrum Tbilisi jej cena osiąga nawet 6 lari (12 zł).
Wracamy do naszego hostelu. Zmęczeni, ale zadowoleni i pełni wrażeń po wspaniałym dniu. Jutro odkrywamy Tbilisi za dnia!
Galeria zdjęć z Gruzji do obejrzenia tutaj
A ja mam pytanko odnośnie noclegów właśnie – w niedalekiej przyszłości (może już nawet w przyszłym roku) planujemy z mężem i córciami w końcu zawitać do Gruzji, tyle że chciałabym, żeby wyjazd był jak najbardziej spontaniczny. Zastanawiam się, czy załatwienie noclegu jest możliwe już na miejscu, czy trzeba rezerwować będąc jeszcze w Polsce? I czy orientujesz się może jak w Gruzji wygląda sprawa spania pod namiotem?
Pozdrawiam 🙂
Hmmm… sytuacja w Gruzji sprzed kilku lat, a obecnie (jeśli chodzi o turystykę), różni się dość znacząco. Coraz więcej turystów odwiedza ten kraj, więc i Gruzini z pewnością nieco inaczej podchodzą do turystów.
Mimo wszystko, jeśli chodzi o rezerwację miejsc noclegowych, to wg mnie nie jest to konieczne. Czy to w Tbilisi, czy w mniejszych miejscowościach, powinien znaleźć się ktoś, kto Was ugości. Niekoniecznie w hotelach, hostelach, pensjonatach, ale w prywatnych kwaterach.
W kwestii spania pod namiotem, to również nie powinno być z tym problemów. Nie jestem w stanie stwierdzić tego z własnego doświadczenia, ale wiem, że znajomi testowali ten sposób noclegu i nie było z tym problemu.
Polecam stronę kaukaz.pl (w szczególności forum portalu), gdzie znajdziecie więcej informacji o podróżowaniu po krajach tego regionu, np. o spaniu pod namiotem: http://www.kaukaz.pl/kaukaz/faq_pytania/kaukaz_namiot.php
Pozdrawiam 🙂
Dzięki wielkie 🙂 Na pewno skorzystam. Tak jak mówię, Gruzja to jeszcze nie 100% na przyszły rok, bo inne kraje też tłuką mi się po głowie, ale nie ukrywam, że znajduje się w ścisłej czołówce, a zatem muszę się dobrze przygotować, bo z małymi dzieciakami na całkowitym spontanie nie bardzo da się jechać 😉
Twojej relacji jeszcze do końca nie doczytałam, ale zrobię to przy najbliższej okazji, jak tylko będę mieć trochę więcej wolnego czasu 🙂
Pozdrawiam serdecznie! 🙂
Co prawda nie mam jeszcze dzieci, ale domyślam się, że to siłą rzeczy zmienia podejście do podróży, więc rozumiem ;).
Dokładnie tak 😉