Gruzja – dzień 2, część druga, Gruzińska Droga Wojenna
Patrzymy na zegarki. Jest godzina 9.20. Marszrutka z Tbilisi do Stepantsmindy powinna za niedługo się pojawić. Jesteśmy w miejscu, w którym najlepiej jest złapać albo ją albo stopa – tuż za zjazdem z autostrady, prowadzącej z Tbilisi w kierunku Gori. To właśnie w nieodległej stolicy Gruzji zaczyna się Gruzińska Droga Wojenna.
Po chwili podchodzi do nas Rosjanin, handlujący po przeciwnej stronie już nie pamiętam czym. 🙂 Za podwózkę do Stepantsmindy chce od nas 40 lari. Po zastanowieniu – dziękujemy i czekamy dalej na marszrutkę. Co prawda co chwilę jakaś przejeżdża, ale żadna nie jedzie w pożądanym przez nas kierunku.
Dochodzi godzina 10… Według rozkładu jazdy, marszrutka powinna już tu dawno być, ale… „this is Georgia”. Nagle, ni stąd ni zowąd, na poboczu drogi zatrzymuje się szara wołga na rosyjskich, a właściwie północnoosetyjskich numerach rejestracyjnych. Postanawiamy skorzystać z okazji, mimo tego, że Pan za podwózkę chce, abyśmy się dorzucili do paliwa. Proponujemy stawkę, jaką zapłacilibyśmy w marszrutce, czyli 10 lari od łebka. Jak się później okaże – za moc wrażeń podczas tej podróży jest to niewielka stawka. 😀
Pierwszym plusem jest to, że mogę znowu pogaworzyć po rosyjsku, co oczywiście sprawia mi niemałą przyjemność, a przy okazji dowiedzieć się co nieco o drodze i innych rzeczach, ale o tym za chwilę…
Po przyjeździe do Gruzji, jedną z rzeczy, która rzuca się w oczy jest podejście Gruzinów do bezpieczeństwa. Tuż przy drogach możemy spotkać niezabezpieczone rury gazowe. Biorąc pod uwagę styl jazdy mieszkańców, prawdopodobieństwo wylądowania na takiej rurze przez kierowcę – szatana nie jest takie małe. Chyba nie muszę pisać, czym to może grozić.
Dlaczego o tym piszę? Ano dlatego, że po kilku minutach jazdy z naszym rosyjskim kierowcą zatrzymujemy się, aby zatankować wołgę LPG. Niby nic dziwnego, ale… czy widzieliście kiedyś w Polsce, żeby pracownicy stacji LPG pilnowali tego, aby w trakcie tankowania nikogo w pojeździe nie było? No właśnie raczej nie, chociaż na niektórych stacjach przy dystrybutorach widnieje taka informacja. A tutaj – proszę bardzo: wszyscy musimy wyjść z auta. W końcu bezpieczeństwo w tym kraju jest najważniejsze – „this is Georgia”. Swoją drogą, w razie wybuchu nie miałoby raczej znaczenia, czy siedzimy w aucie, czy metr od niego, ale trzeba wyjść. 🙂
Jedziemy dalej! Mateuszowi zbiera się na sen, a ja wsłuchuję się w rosyjską muzykę, dobiegającą z głośników wołgi. Nasz kierowca jest (jak siebie określa) pół Gruzinem, pół Rosjaninem i często podróżuje na tej trasie. Mieszka w północnoosetyjskim Władykaukazie i jest byłym mistrzem boksu. 🙂
Po prawej stronie, przez okna dostrzegamy sztuczne jezioro zaporowe – zbiornik wody pitnej dla Tbilisi, nad którym znajduje się twierdza Ananuri. Została ona umieszczona na liście obiektów, które oczekują na wpis na listę UNESCO. Nie zatrzymujemy się przy niej, tylko jedziemy dalej, stopniowo pnąc się pod górę.
Skąd w ogóle nazwa – Gruzińska Droga Wojenna? Wiąże się ona z modernizacją drogi, przedsięwziętą w XIX w., która zwiększyła znaczenie militarne szlaku. Ze względu na bezpośrednią bliskość takich republik jak Czeczenia, Inguszetia, czy Dagestan, droga była intensywnie wykorzystywana do przerzutu wojsk.
Zaczynamy najdłuższy i najbardziej stromy podjazd na Gruzińskiej Drodze Wojennej – na Przełęcz Krzyżową, położoną na wysokości 2379 m n.p.m. Po drodze mijamy słynny gruziński ośrodek narciarski – Gudairi. W zimie pełno tu Rosjan, Ukraińców, czy mieszkańców Europy. Z roku na roku, także coraz więcej Polaków odwiedza to miejsce. Gruzinów natomiast prawie się tu nie spotyka. Ze względu na popularność ośrodka i niewspółmierną do niego, słabo rozwiniętą bazę noclegową – miejsca w pensjonatach należy rezerwować dużo wcześniej.
Jakość nawierzchni pogarsza się. Widać ekipy remontowe, które pracują nad tym, aby w sezonie zimowym droga nie „posypała się”. Dzięki Rosjaninowi dowiadujemy się, że sponsorem tych prac jest rząd Armenii. Dlaczego? Jest to najszybsza droga, którą obywatele tego kraju mogą dostać się do Rosji. Zależy im więc na tym, aby była w dobrym stanie. Oprócz Gruzinów, Rosjan i Ormian, na drodze widać także często auta z rejestracją azerską.
Gdy temat schodzi na Armenię, nasz kierowca – bokser stwierdza żartobliwie, że nie ma dobrych Ormian. Cytując go: „Nie można powiedzieć, że któryś Ormianin jest dobry. Można tylko powiedzieć, że jeden jest lepszy od drugiego”. 🙂
Nie zagłębiamy się w temat, ale zaciekawieni pytamy o sytuację na przejściu granicznym między Gruzją, a Rosją. Od niedawna, przejście to jest czynne całą dobę (także na prośbę rządu Armenii) i mogą z niego również korzystać obywatele krajów spoza Wspólnoty Niepodległych Państw (dawniej było to niemożliwe). Aby wjechać do Rosji, niezbędna jest oczywiście rosyjska wiza z ważnym zaproszeniem.
Na trasie zaczynają się pojawiać tunele, które zimą są bardzo przydatne, szczególnie w przypadku zejścia lawin. Po chwili, w oddali dostrzegamy znany pomnik wiecznej „przyjaźni” gruzińsko – radzieckiej, na którym umieszczono postaci z gruzińskich i rosyjskich bajek. W tym miejscu warto zrobić przystanek i upajać się widokiem gór Kaukazu.
Nasz kierowca jedzie dalej, ale robi nam – geologom niespodziankę… Zatrzymuje się przy przepięknych naciekach wapiennych, położonych tuż przy drodze. Podobne nacieki spotkamy w Pamukkale w Turcji, tylko tam mają one biały odcień. Przy okazji spotykamy tu grupę… Polaków. Zastanawiamy się po raz kolejny, czy jesteśmy w Gruzji, czy w Polsce. 🙂
Po kilku minutach dalszej jazdy… korek! Ale nie nie, spokojnie… To nie sznur samochodów powoduje zator. To tylko ponadtysięczne stado owiec i krów, pędzone przez sam środek międzynarodowej! drogi nr E117. Oprócz wspomnianych zwierząt, na trasie spotykamy także kozy, konie i psy pasterskie (wśród nich są też owczarki kaukaskie). Pełen odlot. Tego się nie da opisać. To trzeba po prostu przeżyć. Są tak blisko, że można je dotknąć. Podejrzewam, że gdybyśmy zgłodnieli, pasterze zapewne nie zauważyliby, że pakujemy jednego barana do wołgi. 🙂 W pewnym stopniu klimat takiego przejazdu oddaje nasz film.
Po ponadpółgodzinnym poruszaniu się w ślimaczym tempie, przy akompaniamencie owczego „beeee”, krowiego „muuuu”, psiego szczekania, końskiego parskania i dźwiękach klaksonów, w końcu nasza wołga może rozwinąć skrzydła.
Podziwiam opanowanie naszego kierowcy. Sporo kierowców, zniecierpliwionych staniem w korku wyprzedza nas, niczym kamikadze. Między innymi bus z Polakami. Mają dodatkowe wrażenia…
Dotarcie do Stepantsmindy zajmuje nam kolejne pół godziny i około 13 zatrzymujemy się w centrum, przy postoju marszrutek. W ramach podziękowań dla kierowcy za wrażenia podczas przejazdu i miłą atmosferę, postanawiamy podarować mu jeszcze polskie „krówki”. Ostatnia marszrutka do Tbilisi odjeżdża o godz. 17, więc mamy 4 godziny do spędzenia w tym pięknym miejscu. Zdecydowanie za mało, ale ten wypad miał być „rozpoznawczy”, więc niestety czas płynie nieubłaganie. Miejsce jest urzekające. Nie tracimy czasu i kierujemy się w stronę monastyru Cminda Sameba, za którym góruje majestatyczny Kazbek (5033 m n.p.m.).
Galeria zdjęć z Gruzji do obejrzenia tutaj